niedziela, 25 marca 2012

Dzień sto czterdziesty piąty



21 marca to data zaiste magiczna. Równonoc wiosenna nieodmiennie od wieków zwiastuje upragniony i długo wyczekiwany koniec mrocznej i męczącej zimy. Dni wreszcie robią się dłuższe i istnieje nadzieja, że naprawdę skończą się te upiorne, przytłaczające śniegi i mrozy. Nic więc dziwnego, że tego dnia w całej Azji Środkowej i okolicach hucznie obchodzi się Nowy Rok. Nooruz (dosłownie Nowy Dzień) to stare – znane już za czasów Zaratustry -  irańskie święto znane również jako Perski Nowy Rok.  Huczne, silnie związane z kultem natury obchody powszechnie uważane są za pogańskie, stąd też wielu ortodoksyjnych wyznawców Islamu bojkotuje je jako sprzeczne z wiarą. Na początku lat osiemdziesiątych, krótko po rewolucji islamskiej, władze Iranu starały się nawet oficjalnie zakazać świętowania, jednak praktykowany przez wieki kult okazał się zbyt silnie zakorzeniony w społeczeństwie i próby te spełzły na niczym.

Nooruz w Kirgistanie uchodzi za jedno z najważniejszych świąt w roku. W co bardziej tradycyjnych rodzinach kilka dni wcześniej rozpoczyna się wielkie gotowanie. Tym razem, oprócz znanych mi już potraw składających się głównie z mięsa, w świątecznym menu powinien znaleźć się jeden przysmak przygotowywany tylko raz w roku – sumolok. Jest to bardzo specyficzna w smaku słodka mieszanka pszenicy, jęczmienia i prosa, przypominająca gęstą owsiankę. Cała mikstura powinna gotować się nieustannie przez dwadzieścia cztery godziny. Istnieje również zwyczaj dodawania do garnka z sumolokiem czterdziestu kamieni. (Czterdzieści to w Kirgistanie liczba wyjątkowa, symbolizuje bowiem liczbę plemion zjednoczonych w walce przeciwko Mongołom przez mitycznego bohatera, Manasa. Czterdzieści promieni znajduje się też na kirgiskiej fladze). Związane jest to z legendą opowiadającej o biednej matce, która chcąc pocieszyć swoje głodne dzieci gotowała kamienie, obiecując, że wkrótce wszyscy będą mogli się posilić. W nocy wszyscy posnęli, a rankiem ich oczom ukazał się garnek pełen przysmaków – znak przychylności niebios. Od tej pory każda kirgiska rodzina powinna przyrządzić sumolok oraz dzielić się nim z przyjaciółmi i krewnymi, tak aby wszystkim zapewnić pomyślność w nowym roku.

Oprócz jedzenia i odwiedzania krewnych Kirgizi spędzają Nooruz biorąc udział w  tradycyjnych grach. Najbardziej spektakularne i przyciągające najwięcej widzów są oczywiście - uważane za narodową rozrywkę - gry z udziałem koni. Co roku zatem tysiące Kirgizów udaje się na stołeczny hipodrom, żeby móc wziąć udział w tym niesamowitym widowisku. W tym roku udaliśmy się tam i my. Okazało się to nie lada wyzwaniem. Po pierwsze musieliśmy się zmierzyć z dzikim, nieokiełznanym tłumem i brutalnymi milicjantami. Cały stadion otoczony jest ogromnym, żelaznym ogrodzeniem, w którym jest tylko kilka wąskich bram. Ludzie w takich sytuacjach oczywiście nie bawią się w żadne tam kolejki ani inne ceregiele, tylko napierają ile sił. Wygląda to jak regularna wojna – z jednej strony napierający tłum, z drugiej strony kordon milicjantów, którzy starają się powstrzymywać co bardziej agresywnych i przeszukiwać co bardziej podejrzanych. Ludzi było tak wielu, że w końcu postanowiono przestać wpuszczać kolejnych. Straszna w swoich konsekwencjach była to decyzja, większość ludzi bowiem zakupiła już bilety i zasadniczo nie chciała się pogodzić z tym, że wyczekiwanego widowiska nie obejrzy. Zaczął się więc istny armagedon, teraz oprócz napierania były także krzyki i wygrażanie. Na szczęście jakiś młody, dobry milicjant musiał zauważyć w tym tłumie moje wystraszone lico i szybkim zdecydowanym ruchem złapał mnie i dosłownie wrzucił na drugą, bezpieczną stronę. Ludzie na zewnątrz kontynuowali swoje wygrażania przez kilka minut, jak widać skutecznie, bo w końcu bramy zostały otwarte i dziki tłum dosłownie wlał się do środka.

Ludzie szturmujący mury. To pierwsze zdjęcie, które udało mi się zrobić, wcześniej było zdecydowanie zbyt tłoczno.



Kolejną przeszkodą okazało się błoto. Na trybunach oczywiście nie było już miejsca, pozostało nam zatem obserwować wszystko z boku boiska. Żeby tam się dostać trzeba było pokonać naprawdę spory odcinek brodząc w klejącej mazi. Na dodatek trzeba było to zrobić w miarę szybko i bez ociągania się, bo w każdej chwili mógł człowiek być stratowany przez konie jeżdżące tam i z powrotem.

Wyzwanie: przejść przez bagno i nie zostać stratowanym przez konia

Nawet milicja brnie przez błoto


Najbardziej interesujący i chyba najbardziej typowy dla Kirgizów jest ulak- tartysz (zwany też kok-boru) – sport przypominający trochę polo. W rozgrywce biorą udział dwie drużyny, a zamiast piłki czy innego banalnego obiektu, do gry używa się zwłok kozy lub owcy pozbawionej głowy (nazwę gry tłumaczy się dosłownie jako „wydzieranie sobie kozy”). Na początku rozgrywki zawodnicy zbierają się na środku boiska, a ich celem jest poderwanie leżących w wyznaczonym kręgu zwłok, które potem muszą przetransportować na koniec pola i wrzucić do bramki (wyznaczony na boisku okręg, może być to na przykład sterta opon). Gra jest bardzo trudna, bo po pierwsze zwłoki ciężko złapać i utrzymać, a po drugie gracze są nieustannie i dosyć brutalnie atakowani przez innych zawodników.
Napięcie na trybunach...
...i gol!

Jest i nagroda dla koni: taxi-sianowóz


Kok-boru to zasadniczo rozrywka dla ludzi o mocnych nerwach. Dla co wrażliwszych są przewidziane inne atrakcje, m.in. wyścigi konne (tym razem bez żadnych udziwnień) z udziałem bardzo czasem młodych chłopców. Jest też coś specjalnie dla kobiet – rozgrywka, w której biorą udział pary. Młoda, przepięknie ubrana dziewczyna pędzi na koniu, chłopak natomiast musi dogonić ja i pocałować. Wszystko oczywiście podczas jazdy. W następnej rundzie jest odwrotnie – to dziewczyna próbuje chłopaka doścignąć i ściągnąć mu z głowy kołpak.



Malczik jak dorośnie też pewnie będzie gonił dziewczyny


Po emocjach związanych z wizytą na hipodromie postanowiliśmy się udać w spokojniejsze  (i czystsze) miejsce.  Wybraliśmy się zatem na Ala-too – główny plac Biszkeku, który podczas wszelkich świąt nieodmiennie stanowi centrum wydarzeń. Oczywiście i tym razem zabraknąć nie mogło przaśnych dekoracji, na tle których za drobną opłatą można sobie zrobić przesłodkie, pamiątkowe zdjęcie. Widziałam już kilka wersji – zimowo-noworoczną (z Dziadkiem Mrozem), z okazji dnia kobiet (z mnóstwem kwiatów) i teraz tę, wiosenno-noworoczną (z żywymi zwierzętami).
Sweet focia z królikiem...


Oprócz tego mnóstwo było zupełnie absurdalnych, gigantycznych maskotek przypominających zające lub świnie (dlaczego świnie, dlaczego?), których znaczenia chyba nigdy nie pojmę.

... i ze świnią



Poza robieniem zdjęć na tle jurty lub psychodelicznych maskotek, można było na Ala-too pograć w kolejną, tradycyjną grę, polegającą na rzucaniu małymi, baranimi kostkami (rus. alczik, kirg. czuko).  Zasadniczo istnieje mnóstwo odmian tej gry – można rzucać do celu, można starać się strącić kości ustawione w jednej linii itp. Na Ala-too narysowane były po prostu kręgi, ze środka których należało wypchnąć znajdujące się tam kości. Chciałam oczywiście spróbować swoich sił w tym sporcie, ale podobno dziewczynom się nie godzi.







Na koniec oczywiście skusiliśmy się na tradycyjny, przygotowywany za jurtą szaszłyk oraz pierwsze w tym sezonie piwo na świeżym powietrzu. Wiosnę zatem uważam za oficjalnie rozpoczętą. Szczęśliwego Nowego Roku!





poniedziałek, 19 marca 2012

Dzień sto czterdziesty czwarty


Wszystkim zaniepokojonym moim stanem psychicznym spieszę oświadczyć, że bardzo dziękuję za troskę, ale nie mam żadnego emigracyjnego kryzysu i nie targają mną jakieś szczególnie dramatyczne wątpliwości na temat mojego miejsca we wszechświecie (a przynajmniej nie bardziej dramatyczne niż zazwyczaj). Owszem, mam lekki spadek nastroju, ale to raczej spowodowane jest czynnikiem tak przyziemnym jak pogoda. W Kirgistanie bowiem wiosny nie widać, co mnie ogromnie smuci i nastraja moją wrażliwą duszę niezwykle melancholijnie. I chyba nie tylko mnie, bo Polska Partia Hipsterów (tak, istnieje coś takiego w rozhipsteryzowanej Polszy) umieściła w necie kawałek ze Staffa okraszony jakże wybitnie hipsterskim komentarzem:

O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny

Chuj że koniec zimy

Przyznaję, twórczość to niskich bardzo lotów i może oburzać, gorszyć i oburzać co wrażliwszych, bo wszak Staff wielkim poetą był. Niemniej jednak chodziło to za mną wczoraj cały dzień, kiedy tak mokłam i mokłam i mokłam, a na zewnątrz robiło się coraz zimniej i mroczniej. Dzisiaj to jednak już nieaktualne, bo zamiast jesieni zrobiła się prawdziwa zima, a zawrotnej temperaturze (minus trzy) towarzyszą obfite opady śniegu. Chyba się tej wiosny nie doczekam.

Lekko przygnębiona tą niesprzyjającą aurą postanowiłam zastosować zaiste kobiecy sposób na poprawę nastroju i wybrałam się do fryzjera (nowa wersja mnie miała być ruda w stylu Gosa, wyszła ruda w stylu Joli :D). Nie na próżno jednak poświęciłam znaczną część mojej młodości zgłębianiu wiedzy tajemnej na Wydziale Nauk Społecznych (zwanym także Wydziałem Nauk Sporadycznych) i cały wypad potraktowałam jako świetną okazję do bliższego zapoznania się z życiem społecznym Kirgistanu. Salon o wdzięcznej nazwie elegant okazał się ku temu miejscem wprost idealnym. Właścicielka owego przybytku, Andżela, wydała mi się małomiasteczkowym fryzjerskim typem idealnym. Duża, zażywna, z długimi różowymi paznokciami, złotymi bransoletkami i fantazyjnym kokiem. Oczywiście znała też wszystkie najnowsze plotki. Andżela początkowo podchodziła do mnie nieufnie (wiadomo, obcy), jednak dosyć łatwo udało mi się wkupić w jej łaski – wystarczyło w miarę ładnie przedstawić się po rosyjsku, dorzucić parę zdań po kirgisku i od razu atmosfera stała się bardziej swojska. Przyswoiłam zatem porcję nowości z dzielnicy (chłop zostawił żonę po latach, bo ciągle mu rodziła córki zamiast upragnionego syna) oraz pogłębiłam swoją wiedzę na temat mody i urody (zalety i wady makijażu permanentnego). W reszcie pod koniec Andżela podzieliła się ze mną kilkoma refleksjami dotyczącymi życia w Kirgistanie. I co się okazało? W Biszkeku brakuje siły roboczej i bardzo ciężko znaleźć fryzjerkę czy manicurzystkę. Andżela co prawda wymagania ma spore – jej pracownice muszą być nie tylko dobre w swoim fachu ale także się odznaczać się znakomitą prezencją i manierami – w końcu nazwa „Elegant” zobowiązuje. Słowem kandydatki muszą być co najmniej tak dobre jak dziewczyny, które pracowały tutaj poprzednio. Co się z nimi stało? Oczywiście wyjechały. Niby nic dziwnego, emigracja to w końcu zjawisko powszechne także w Polsce. Nie zdziwiłabym się zatem wcale, gdyby okazało się, że dziewczyny w poszukiwaniu szczęścia i dolarów udały się do Stanów czy chociażby Europy. Dla środkowoazjatyckich fryzjerek american dream przegrywa zazwyczaj starcie z biurokracją. Nie ma wizy, nie ma zielonej karty, nie ma Ameryki. Radzić sobie jakoś jednak trzeba, więc dziewczyny musiały trochę zweryfikować marzenia i wybrać inne destynacje. I tak, jedna została manicurzystką w amerykańskiej bazie wojskowej w Afganistanie. Trochę może to i niebezpiecznie, ale wciąż światowo no i płacą w dolarach). Druga natomiast wyjechała do Chin pracować jako tancerka go-go. Na temat warunków pracy nic nie wiadomo, bo po dziewczynie słuch zaginął. Według Andżeli warto jednak podjąć ryzyko mimo czyhających  niebezpieczeństw, w końcu a nuż się poszczęści i będzie człowiek zarabiał godnie? Towarzysząca mi Asel jest tego samego zdania. Sama, po spłaceniu wszystkich swoich długów, postanowiła wyjechać. Przechodzi właśnie wieloetapowy proces rekrutacyjny na stanowisko pomocnicy (służącej?) w parku wodnym w Dubaju. Swoje szanse ocenia jednak raczej sceptycznie, bo konkurencja spora. Wiele dziewczyn i kobiet ubiegających się o tę jakże atrakcyjną posadę (praca sześć dni w tygodniu po dwanaście godzin, kontrakt co najmniej na trzy lata) zna świetnie języki (angielski, francuski, arabski, turecki), niektóre z nich studiowały w Anglii czy w Stanach. Takie czasy, trzeba przejść casting, żeby zostać niewolnikiem.

Wizyta w salonie fryzjerskim Andżeli zdecydowanie uleczyła mnie z narzekania na pracę. 

czwartek, 15 marca 2012

Dzień sto czterdziesty trzeci


Przyznaję, marnuję w internecie mnóstwo czasu. Oprócz tradycyjnych zabaw na fejsie i nałogowego śledzenia wiadomości mam w sieci jeszcze kilka ulubionych miejsc. Jednym z nich jest wszechwiedzące forum, na którym znaleźć można odpowiedzi na wszystkie ważkie pytania (mój faworyt: „czy należy rzucić faceta, jeśli ten nie ma w zwyczaju gonić autobusu?”). Dzisiaj w tej skarbnicy mądrości życiowej odkryłam wątek o systemie edukacji zawierający serię porad dla początkujących nauczycieli. Według niektórych szacunek powinno się zdobywać tak:

Grunt to nie uśmiechać się do nich przez pierwsze pół roku, nie opowiadać kawałów, ani nie śmiać się z ich dowcipów. Postawić trzy kapy na dzień dobry i poczuć respekt w ich oczach. Po pół roku walnąć jakimś dowcipem, który zrozumie pół klasy, a drugie pół poczuje, że przepaść jest wielka. Jak cham wyjdzie z tekstem o penisach i seksie, z uśmiechem na twarzy użyć takich samych słów i jeszcze chama ośmieszyć. Szacunek w stosunku do nauczyciela gwarantowany do końca etapu edukacji.

Rozważam to w swym sercu i szczerze mówiąc mam nadzieję, że nie jest to jedyna słuszna metoda, bo jeśli jest – biada moim uczniom. Co prawda z powodu mojego wyrazu twarzy (nie bez przyczyny w liceum zwali mnie gburowatym metalem) uśmiecham się do tych małych diabłów z rzadka, ale chętnie opowiadam im kawały i ciekawostki z mojego kirgiskiego życia. Poza tym nie mogę się powstrzymać i nieustannie śmieję się z nimi (dobra, czasem też z nich) jak szalona. Czasem miewam zupełnie nieprofesjonalne ataki śmiechu, tak dramatyczne, że aż płaczę i muszę przerywać zajęcia. Moja zbytnio rozwinięta wyobraźnia plus ich dziwne opowieści to przepis na istną katastrofę. Mam trzy grupy, które dosłownie robią ze mną co chcą. W jednej są małe, przesłodkie dzieciaki (czyżby instynkt mi uaktywnił? fuu), w drugiej zafascynowane Koreą nastolatki, a w trzeciej lekko ekscentryczni studenci. Uwielbiam ich! Chyba za bardzo lubię ludzi, żeby być nauczycielem. Czy jednak grobowa cisza i supertwarde zasady to jedyna metoda? U mnie jest raczej luźno – z maluszkami gram nieustannie w gry (dzisiaj się prawie na śmierć pokłócili o to, kto ma być człowiekiem pająkiem), nastolatków nie wyśmiewam zbyt okrutnie, kiedy chcą mnie przekonać, żebym za nich wyszła (you and me together family tomorrow), a ze studentami rozmawiam o życiu i trochę daję się czasem podpuszczać. Wczoraj się wygadałam o mojej nauce gry na komuzie i teraz nie mam spokoju. Jedna dziewczyna z tej grupy ponoć gra naprawdę świetnie, więc namawiają nas do grania razem na lekcji. Zawody niby, podobno taka tradycja w Kirgistanie, znana w pewnych kręgach jako komuz bitch fight. Jakoś tego nie widzę, ale cóż, dopóki jest szansa, że zachęci ich to do mówienia po angielsku i nauki nowych słów, to może warto. To w sumie jedyna zasada u mnie na zajęciach – ruski njet, kirgiski dżok. Jak za bardzo się wczuwają w rozmowy we własnym języku, to grzecznie pytam po kirgisku, czy by na przykład nie chcieli dostać kopa. Skuteczność stuprocentowa. Ech, i pomyśleć, że w mojej szkole jestem znana jako „the most serious teacher”. Ciekawe, co reszta z nimi robi na zajęciach, chyba lepiej nie wiedzieć.

Z resztą, tutaj chyba w ogóle żadne zasady nie obowiązują, w końcu wszystko jest zupełnie spontaniczne (żeby nie powiedzieć przypadkowe). Ostatnio mój szef zaproponował mi jakże uroczą fuchę jurora w konkursie dla tłumaczy. Wszystko fajnie, szkoda tylko że miałabym oceniać tłumaczenia z kirgiskiego na turecki. Szef twierdzi, że kirgiski przecież znam (prawda, raz jak mnie wkurzył to mu powiedziałam z ładnym akcentem, że ma się uspokoić), a turecki jest w sumie do kirgiskiego bardzo podobny, więc na pewno sobie dam radę, a organizatorzy konkursu będą nam bardzo wdzięczni, bo taki juror z zagranicy na pewno podniesie prestiż. Po raz sto pięćdziesiąty dziewiąty ciśnie mi się na usta to samo pytanie:  где я?

wtorek, 13 marca 2012

Dzień sto czterdziesty drugi


W Kirgistanie politycy już od kilku miesięcy głoszą przerażające proroctwo, że oto nadejdzie taki czas, że „zima nie będzie”. Z zasady politykom nie dowierzam, ale jednak miałam nadzieję, że tym razem może jednak będzie inaczej i że tej wiosny faktycznie zima nie będzie. Niestety, trzeba było nie ufać i nie cieszyć zanadto tym słońcem marcowym, bo ocieplenie najwyraźniej było, ale się skończyło. Teraz temperatura w porywach dochodzi do zera i pada śnieg z deszczem. Nie żebym narzekała, wszak mogło być minus czterdzieści, ale mimo wszystko z utęsknieniem czekam na aurę, która by mi dodała więcej energii, bo trochę przymieram. Co prawda w ramach budzenia się do życia wybrałam się nawet raz na poranny jogging, jednak bieganie po śniegu do żadna frajda. Zamiast tego urządzam sobie długie spacery – ten dzisiejszy był tak długi, że miałam wrażenie, że to już nie Biszkek, a Kazachstan. Oprócz niewątpliwych korzyści w postaci poznawania odległych i nieznanych zakamarków mojego nowego kraju oraz krajów sąsiednich, spacer dzisiejszy miał jeszcze jeden walor edukacyjny. Towarzyszył mi bowiem mój ulubiony (eks)student, którego jakimś cudem udało mi namówić na zmianę ról. Cierpliwie i powoli zatem przemawiał do mnie po rosyjsku, nie wyśmiewając się nawet za bardzo z mojego ukraińskiego akcentu.

Lekcja pierwsza: Co dokładnie znaczy wyrażenie „кому как”
T: - Zasadniczo różnym ludziom podobają się różne rzeczy, tak? Mnie na przykład podobają się psy, a tobie?
K: - Martwe psy?
T: - Nu, кому как ...


W obcym języku jednak dużo łatwiej zrobić z siebie debila niż we własnym. Zwłaszcza jak się jest przesadnie ambitnym. Ja na przykład bardzo chciałam sobie udowodnić, że nadążam za rozmową i palnęłam pierwsze co przyszło mi do głowy, a że dzisiaj widzieliśmy niestety zdechłego psa (który mi bardzo przypomniał o najgorszej stronie Rumunii), to jakoś tak chlapnęłam bez sensu. Kaś-dziwak: odcinek 37.

Poza tym coś jest chyba nie tak, skoro piszę o pogodzie i zdechłych psach. Cóż, los okazał się złośliwy – przez pierwsze pół roku działo się coś dosłownie codziennie, chyba tylko po to, żeby mnie przekonać do przedłużenia pobytu. A teraz nie dzieje się nic. Pewnie powinnam sama coś przedsięwziąć, z inicjatywą jakąś wyjść, albo co. If only I had an enemy bigger than my apathy I could have won. Ale tak dobrze to ni ma. No, byle do wiosny! 

sobota, 10 marca 2012

Dzień sto czterdziesty pierwszy


Na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że hipster w Kirgistanie to gatunek równie rzadki i niespotykany jak jak. Co prawda Biszkek to w końcu stolyca, więc od czasu do czasu można spotkać jakiegoś osobnika reprezentującego styl zgoła odmienny od obowiązującej powszechnie mody na outfity z bazaru. Żeby nie było, sama jestem wielką fanką ciuchów z bazaru, przemieniam się ostatnio w istną królową kiczu i całkiem mnie to raduje. Niemniej jednak czasem miło zobaczyć kogoś, kto wygląda i zachowuje się trochę inaczej niż wszyscy.
Kiedy zatem dowiedziałam się o spring party – tajemniczej imprezie, o której wiadomo było tylko tyle, że trzeba na nią zdobyć wcześniej wejściówki – od razu wiedziałam, że to będzie spęd hipsterów. Poza tym, że zapowiadało się „fajnie, alternatywnie, tajemniczo”, nie wiedzieliśmy nic. W tym miejscu (stara fabryka na obrzeżach) nie był jeszcze nikt z nas, a strona internetowa, na której wszystko miało być ładnie opisane, zapraszała jedynie na ten tajemniczy event i życzyła udanego dnia kobiet. Tak właśnie trafiłam na moje pierwsze prawdziwie hipsterskie party. Faceci w obcisłych spodniach, laski w wersji wintydż. Alternatywna muzyka, wegetariańska pizza, latte. Pudło z żywymi, malutkimi kurczakami i pętające się pod nogami jagnię, czyli promocja idei zwanej online farming. Nie, nie chodzi o wirtualne hodowanie świń w farmville. Przystojny pan odpowiedzialny za kurczaki wszystko mi dokładnie wytłumaczył pięknym angielskim. Na imprezie zasadniczo wszyscy mówili po angielsku, nawet ci, którzy się darmowym szampanem napruli potrafili bełkotać z ładnym akcentem.
Zasadniczo ludzi bardzo mnie mile zaskoczyli. Wcale nie byli nadęci, obojętni ani zdystansowani. Pod koniec imprezy była loteria z nagrodami i wszyscy dosłownie wyrazili entuzjazm. Rozentuzjazmowany tłum hipsterów szczerze podniecający się czymś tak masowym jak loteria, czyż to nie jest piękne? Fajni są, tacy autentyczni i niezepsuci. Podczas rozmowy z jednym z nich wyraziłam nawet zdziwienie, że tak dużo ich tutaj, a chłopak autentycznie nie widział o co mi chodzi. Nie wiedział, czym jest hipster i nawet słownik w jego blackberry nie znał takiego słowa. I to jest szczere, to nie jest lans! Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam!

Oprócz ludzi najbardziej podobały mi się oczywiście pokazy mody, bo wreszcie mogłam sobie popodziwiać porządne, superwysokie buty, które nie ociekają złotem i nie oślepiają blaskiem cekinów. Oczywiście niektóre kolekcje miały wartość tylko artystyczną (bo na paradowanie w sukience z gazet w Kirgistanie jest trochę za zimno), ale niektóre były naprawdę zachwycające i łatwo mogę sobie wyobrazić siebie lansującą się w nich w lokalnych klubach. Zatem pewnie w najbliższym czasie wydam pół pensji na sukienkę od młodej, obiecującej kirgiskiej projektantki. No, może ćwierć, bo oczywiście okazało się, że jedna z moich koleżanek ową projektantkę zna, więc już się umówiłyśmy na oglądanie i kupowanie ze zniżką.
Zanim jednak sobie sprawię ciuchy designerskie, będę się lansować w bazarowych, które uwielbiam. Ostatnio nabyłam drogą kupna fejkowe rej bany w kolorach flagi rosyjskiej (5 USD) oraz tunikę z oślepiającymi cekinami układającymi się w postać gigantycznego królika (12 USD). Szkoda, że do tego zestawu nijak nie da się założyć mojego złotego paska z trójwymiarowym Alem Pacino na klamrze. No, nie można mieć wszystkiego.  


czwartek, 8 marca 2012

Dzień sto czterdziesty


W Polsce znany miłośnik praw kobiet Leszek Miller postuluje ustanowienie 8. marca dniem wolnym od pracy. W Kirgistanie to stare, sowieckie święto wciąż jest celebrowane i to z niebywałą wręcz pompą. Oficjalnie dniem wolnym jest tylko czwartek, ale jako że zamiłowanie Kirgizów do wszelkiego świętowania jest ogromne, to generalnie nie pracuje się aż do poniedziałku. Nie wygląda to tak, jak w Polsce, że każdy kombinuje ile wziąć urlopu i jak oszukać system tak, żeby mieć kolejny długi weekend. Tutaj mój szef sam wyszedł z założenia, że i tak żadni uczniowie w piątek ani w sobotę się nie pojawią, więc dał nam trzy dni wolnego. Chcąc nie chcąc zostałam zatem niejako zmuszona do świętowania, chociaż generalnie mam wrodzoną niechęć do wszelkiej pompy i przesady, której tutaj niestety uniknąć się nie da. W tamtym roku rumuński Martisor wydawał mi się trochę zbyt przaśny, ale to, co dzieje się tutaj jest istnym szaleństwem. Pocieszam się, że mogło być gorzej, tak jak na przykład w Turkmenistanie, jedynym chyba kraju, gdzie święto kobiet jest też świętem prezydenta. Swoją drogą zalinkowny artykuł zaczyna się ciekawie: „Za czasów ZSRR ósmy marca oznaczał prezenty dla kobiet i ostre picie”. Zaiste, chyba nic się nie zmieniło. W Biszkeku trwa właśnie orgiastyczny festiwal tulipanów i nadużywania alkoholu. Wczoraj wybraliśmy się do jakiegoś nowego klubu (lasery, dym, amerykańscy żołnierze, prostytutki, te sprawy), więc rozrywkowo-imprezowa część świętowania już za mną. Dzisiaj postanowiłam z wyjściami dać sobie spokój i korzystając z naprawdę wiosennej pogody udać się na samotny spacer. To, co zobaczyłam, pozostawiło mnie w stanie głębokiego szoku. Wszędzie pełno stoisk z tulipanami, cukierkami, czekoladą. Słodko do porzygu. Wszędzie przechadzające się pary. Dziewczęta obowiązkowo w szpilkach, pełnym makijażu i wyjściowych fryzurach. Do tego oczywiście w dłoniach kwiatki. Chłopcy też w wersji odświętnej – skórzane kurtki, okulary przeciwsłoneczne, żel na włosach. Czułam się zatem jak lump, bo uznałam, że nie będę szaleć, bo idę tylko na spacer więc nie ma sensu wskakiwać w najlepsze ciuchy. Zestaw na dziś to zatem długa kurtka w stylu bezdomnego, bluza z kapturem, dżinsy „krok w kolanach” i ubłocone buty (tak, koło naszego domu tradycyjnie nie ma chodnika). Jedynym elementem lansu były blond włosy (niestety sterczące pod jakimś dziwnym kątem) i żółte paznokcie (w prawej ręce lekko zdarte na skutek porannej gry na komuzie). Generalnie obraz nędzy, a mimo to (a może właśnie dlatego) nieustannie mnie mężczyźni zaczepiali i pozdrawiali radosnym „z praznikam!”. Bardzo to było swojskie i radosne, muszę przyznać. Oczywiście sielanka nie mogła trwać długo, bo oto oczywiście musiałam na tak zwanym mieście spotkać znajomych. Wszechświat to jednak złośliwy jest. Wylansuje się człowiek do klubu, ubierze nogę w szpilkę i nawet ryzykując wybicie oka makijaż oszałamiający zrobi, to się nic nie dzieje, absolutnie. A jak raz na ruski rok sobie pozwoli na pokazanie się światu w stroju mało wyjściowym, dodatkowo z licem umęczonym wczorajszymi laserami i dymami, to zawsze się ktoś napatoczy, no zawsze. Co prawda na szczęście znajomi płci męskiej, więc jest nadzieja, że są z tych co to by nawet nie zauważyli gdybym przyodziała worek po ziemniakach, ale dyskomfort jest. Dzień kobiet a ja taka niekobieca, biczuję się.
Na szczęście humor mi poprawiło plątanie się po głównym placu Biszkeku. Zazwyczaj w czwartkowe popołudnie to miejsce jest puste i robi trochę przygnębiające wrażenie z powodu nadmiaru betonu użytego przez sowieckich budowniczych. Dzisiaj jednak plac tętnił życiem i wypełnił się niezmierzoną ilością kiczu. Nie tylko kwiatki, różowa wata cukrowa i ludzie poprzebierani za gigantyczne maskotki. Były też dziesiątki chyba miejsc, w których można sobie było strzelić pamiątkową, świąteczną fotę. Jakieś takie chybotliwe instalacje, często przypominające jurty,  przyozdobione sztucznymi kwiatkami, flagami Kirgistanu, balonami i czym tam jeszcze. Można było sobie na takim wspaniałym tle stanąć i dać się sfotografować za drobną opłatą. Prawie się skusiłam, no ale jednak wygląd dzisiaj nie ten. 




W drodze powrotnej spotkała mnie kara za lekceważenie nieszczęść bliźnich. Czytając o historii napadu wietnamskiego przeżytego przez Bzima oczywiście się przejęłam, ale jednak chyba nie doceniłam powagi sytuacji skupiając się na elementach humorystycznych (słowa wykrzyczane w kierunku oddalającego się sprawcy oraz motyw gnijącej torby). Dzisiaj sama przeżyłam coś podobnego, choć oczywiście w skali nieporównywalnie mniejszej. Otóż kiedy wracałam sobie radośnie z mojego spaceru, podbiegł do mnie około dziesięcioletni chłopczyk i wyrwał mi z ręki półlitrową butelkę fanty, którą to nabyłam w ramach dogadzania sobie na dzień kobiet. Zupełnie mnie to zaskoczyło i nie zdając sobie chyba sprawy z tego, co czynię, i niczym Bzim wykrzyknęłam w jego kierunku „spierdalaj dziwko”. Potem natomiast strzeliłam facepalma, bo po pierwsze to w sumie chyba od straty dobra wartego około pięćdziesięciu amerykańskich centów nie zbiednieję, a nawet jeśli to i tak myślę, że nie godzi się w te słowa do małego chłopca. Po drugie to chyba powinnam sobie zrobić przerwę od internetu, bo mi się rzuca powoli na mózg.

Tak czy inaczej, udanego dnia kobiet J



środa, 7 marca 2012

Dzień sto trzydziesty dziewiąty


Po ostatnim kryzysie twórczym, kiedy to opuściła mnie ta zdradliwa dziwka wena, nie ma już na szczęście śladu. Może to nadchodząca wiosna tak na mnie podziałała, a może fakt, że wygrałam batalię z kirgiską biurokracją i dostałam wizę. Przyczyny pozostają nieznane, skutki jednak cieszą, bo oto udało mi się wreszcie napisać relację z lutowej wyprawy do Narynu, czyli Miejsca, w Którym Żyją Jaki. Tym samym mogę ostatecznie potwierdzić, że w Kirgistanie faktycznie żyją jaki, jednak – ku rozczarowaniu zapewnie wielu – nikt nie jeździ na nich do pracy. Więcej szczegółów znaleźć można tutaj. 

sobota, 3 marca 2012

Dzień sto trzydziesty ósmy


To prawda, zaniedbałam trochę pisanie bloga. Myślałam, że nikt nie zauważy, a tu proszę, napływają maile od zdruzgotanych czytelników, którzy podejrzewają najgorsze. Takie czasy, przestaje człowiek się uzewnętrzniać w internecie, to od wszyscy myślą, że umarł. Otóż oświadczam, że żyję i mam się wbrew pozorom dobrze. Życie wirtualne zaniedbałam, bo po pierwsze znalazłam sobie nowe pasje, które okazały się dość czasochłonne, a że dodatkowo ciągle pracować muszę to dnia na pisanie nie starcza. Po drugie marzec przyszedł całkiem niespodziewanie, a jak wiadomo na początku każdego miesiąca internet u nas w domu nie rabotajet. Obiecuję jednak się poprawić.

Dzisiaj będzie trochę o kulturze i lokalnych (azjatyckich?) zwyczajach, których zrozumieć nie mogę, a które doprowadzają mnie do obłędu. Po pół roku tutaj dalej nie mogę się odnaleźć i pojąć jednego, jakże kluczowego problemu – czasu. Rozumiem już, że na spotkania towarzyskie nie przychodzi się punktualnie. Nigdy. Nauczyłam się przyjmować spóźnienie ledwie piętnastominutowe z radością, a nie z wyrzutem. Wiem bowiem, że mogło to być równie dobrze minut czterdzieści, albo i godzina. Mogło też się okazać, że czekamy w różnych miejscach. Albo, że osoba, z którą byłam umówiona postanowiła w ogóle nie przyjść, zapomniała mnie jednak o tym poinformować. Tak czy inaczej, wyrzuty i tak sensu nie mają, bo jedyne co mogę dostać w odpowiedzi to stwierdzenie, że traktuję wszystko zbyt poważnie. Tak też to odbierałam na początku. Czułam się niekomfortowo, bo wydawało mi się, że problem jest we mnie, że to ja coś źle robię, że jakoś tych ludzi może uraziłam czy coś, że mnie nie lubią i dlatego mnie nie szanują (bo według moich środkowoeuropejskich norm nagminne spóźnianie się jest niczym innym jak brakiem szacunku właśnie). Przy bliższej analizie problem wydaje się być jednak bardziej powszechny, a myślenie, że dotyczy tylko mojej skromnej osoby byłoby kolejnym przejawem mojego „syndromu pępka świata”. Tak więc wszyscy się z tym borykają, nie dla wszystkich jednak stanowi to problem. Ot, takie życie, bywa. Czasem wynikają z tego dziwaczne paradoksy. Na przykład moi uczniowie na początku nieustannie się dziwili, że przychodzę punktualnie. Oczekiwaliby raczej, że dam im jeszcze pięć minut na plotki czy co tam jeszcze. Ponoć wszyscy nauczyciele tak robią, co stoi w oczywistej sprzeczności ze stanowiskiem mojego menedżera, który za każdą minutę spóźnienia chciałby potrącać nam z pensji. W szkole gdzie uczę się kirgiskiego też jest dziwnie. Jeśli przychodzę punktualnie, to zawsze muszę czekać na rozpoczęcie lekcji (czasem nawet i 20 minut). Potem oczywiście zajęcia mi przedłużają, co jest irytujące, bo spóźniam się na następne spotkania. Uznałam w swojej naiwności, że skoro zajęcia zawsze zaczynają się kwadrans później, to będzie ok, jeśli po prostu przyjdę później zamiast tam gnić bezproduktywnie w oczekiwaniu. Najwyraźniej jednak kiedy ja się spóźniam, to lekcji przedłużyć mi nie można, bo „następny student już czeka”. Cholery można dostać. Teraz jestem już po poważnej rozmowie z moją nauczycielką i wszystko się poprawiło, zaczynam i kończę punktualnie. Zyskałam chyba jednak opinię kłótliwej i roszczeniowej, no i straciłam trochę nerwów dopominając się o rzeczy, które w Polsce wydawałyby się pewnie oczywiste.
Tak to tutaj bywa, że ludzie sami mnie gdzieś zapraszają (do siebie, na obiad, do klubu, cokolwiek), umawiamy się na konkretny termin albo na telefon. Potem przeważnie żadna akcja nie następuje, a kiedy sama dzwonię, żeby się upomnieć (upokarzające, zaiste), to walę głową w ciągle ten sam mur obojętności, zdziwienia i niezrozumienia, o co mi w ogóle chodzi. Z drugiej strony potrafią zadzwonić w niedzielę rano i zaproponować mi wycieczkę w góry, coś w stylu „bądź za dziesięć minut w pełni gotowa, na drugim końcu miasta”. Oczywiście odmawiam, a potem słyszę, że nigdy i nigdzie nie chcę z nimi chodzić.

Na pierwszy rzut oka wydaje się to wszystko takie straszne, okropne i w ogóle nie do ogarnięcia. Wszelkie planowanie czegokolwiek wydaje się niemożliwe, a kalendarzem należałoby chyba palić w piecu. Z drugiej jednak strony, czegoś mnie to uczy. Może faktycznie nie trzeba tak się spinać, może te zasady i reguły wcale nie czynią życia łatwiejszym, może przewidywalność zabija entuzjazm. Jest niedziela rano, mam na dzisiaj mniej więcej zaplanowane trzy spotkania, może do skutku dojdą wszystkie, a może żadne. Powinnam zatem się po europejsku frustrować, a zamiast tego wybieram czilałt w stylu azjatyckim, co jest ładnym określeniem na to, że po polsku „mam na to wyjebane”. Mogę siedzieć w domu i płakać, że nie zadzwonił, że nie przyszła, że nie lubią mnie, bom brzydka, głupia i zbyt poważna. Mogę też pójść pobiegać, zostawić telefon w domu, bo – o zgrozo!- nawet jeśli nie odbiorę, to świat się nie zawali. Potem i tak zawsze i z każdym można się dogadać, choćby nie wiem co. Tylko trzeba szczerze powiedzieć, o co człowiekowi chodzi. Tak jak moja nauczycielka komuzu, która ostatnio zadzwoniła i rozbrajająco zapytała, czy na pewno chce mi się dzisiaj przyjść, bo jej się nie chce, stara jest i zmęczona, więc może sobie darujmy. Można? Można. Azja uczy życia.