21 marca to
data zaiste magiczna. Równonoc wiosenna nieodmiennie od wieków zwiastuje
upragniony i długo wyczekiwany koniec mrocznej i męczącej zimy. Dni wreszcie
robią się dłuższe i istnieje nadzieja, że naprawdę skończą się te upiorne,
przytłaczające śniegi i mrozy. Nic więc dziwnego, że tego dnia w całej Azji
Środkowej i okolicach hucznie obchodzi się Nowy Rok. Nooruz (dosłownie Nowy
Dzień) to stare – znane już za czasów Zaratustry - irańskie święto znane również jako Perski
Nowy Rok. Huczne, silnie związane z
kultem natury obchody powszechnie uważane są za pogańskie, stąd też wielu
ortodoksyjnych wyznawców Islamu bojkotuje je jako sprzeczne z wiarą. Na
początku lat osiemdziesiątych, krótko po rewolucji islamskiej, władze Iranu
starały się nawet oficjalnie zakazać świętowania, jednak praktykowany przez
wieki kult okazał się zbyt silnie zakorzeniony w społeczeństwie i próby te
spełzły na niczym.
Nooruz w
Kirgistanie uchodzi za jedno z najważniejszych świąt w roku. W co bardziej
tradycyjnych rodzinach kilka dni wcześniej rozpoczyna się wielkie gotowanie.
Tym razem, oprócz znanych mi już potraw składających się głównie z mięsa, w
świątecznym menu powinien znaleźć się jeden przysmak przygotowywany tylko raz w
roku – sumolok. Jest to bardzo specyficzna w smaku słodka mieszanka pszenicy,
jęczmienia i prosa, przypominająca gęstą owsiankę. Cała mikstura powinna
gotować się nieustannie przez dwadzieścia cztery godziny. Istnieje również
zwyczaj dodawania do garnka z sumolokiem czterdziestu kamieni. (Czterdzieści to
w Kirgistanie liczba wyjątkowa, symbolizuje bowiem liczbę plemion zjednoczonych
w walce przeciwko Mongołom przez mitycznego bohatera, Manasa. Czterdzieści promieni
znajduje się też na kirgiskiej fladze). Związane jest to z legendą
opowiadającej o biednej matce, która chcąc pocieszyć swoje głodne dzieci
gotowała kamienie, obiecując, że wkrótce wszyscy będą mogli się posilić. W nocy
wszyscy posnęli, a rankiem ich oczom ukazał się garnek pełen przysmaków – znak
przychylności niebios. Od tej pory każda kirgiska rodzina powinna przyrządzić
sumolok oraz dzielić się nim z przyjaciółmi i krewnymi, tak aby wszystkim
zapewnić pomyślność w nowym roku.
Oprócz
jedzenia i odwiedzania krewnych Kirgizi spędzają Nooruz biorąc udział w tradycyjnych grach. Najbardziej spektakularne
i przyciągające najwięcej widzów są oczywiście - uważane za narodową rozrywkę -
gry z udziałem koni. Co roku zatem tysiące Kirgizów udaje się na stołeczny
hipodrom, żeby móc wziąć udział w tym niesamowitym widowisku. W tym roku
udaliśmy się tam i my. Okazało się to nie lada wyzwaniem. Po pierwsze
musieliśmy się zmierzyć z dzikim, nieokiełznanym tłumem i brutalnymi milicjantami.
Cały stadion otoczony jest ogromnym, żelaznym ogrodzeniem, w którym jest tylko
kilka wąskich bram. Ludzie w takich sytuacjach oczywiście nie bawią się w żadne
tam kolejki ani inne ceregiele, tylko napierają ile sił. Wygląda to jak
regularna wojna – z jednej strony napierający tłum, z drugiej strony kordon
milicjantów, którzy starają się powstrzymywać co bardziej agresywnych i
przeszukiwać co bardziej podejrzanych. Ludzi było tak wielu, że w końcu
postanowiono przestać wpuszczać kolejnych. Straszna w swoich konsekwencjach
była to decyzja, większość ludzi bowiem zakupiła już bilety i zasadniczo nie
chciała się pogodzić z tym, że wyczekiwanego widowiska nie obejrzy. Zaczął się
więc istny armagedon, teraz oprócz napierania były także krzyki i wygrażanie.
Na szczęście jakiś młody, dobry milicjant musiał zauważyć w tym tłumie moje
wystraszone lico i szybkim zdecydowanym ruchem złapał mnie i dosłownie wrzucił
na drugą, bezpieczną stronę. Ludzie na zewnątrz kontynuowali swoje wygrażania
przez kilka minut, jak widać skutecznie, bo w końcu bramy zostały otwarte i
dziki tłum dosłownie wlał się do środka.
Ludzie szturmujący mury. To pierwsze zdjęcie, które udało mi się zrobić, wcześniej było zdecydowanie zbyt tłoczno. |
Kolejną
przeszkodą okazało się błoto. Na trybunach oczywiście nie było już miejsca,
pozostało nam zatem obserwować wszystko z boku boiska. Żeby tam się dostać
trzeba było pokonać naprawdę spory odcinek brodząc w klejącej mazi. Na dodatek
trzeba było to zrobić w miarę szybko i bez ociągania się, bo w każdej chwili
mógł człowiek być stratowany przez konie jeżdżące tam i z powrotem.
Wyzwanie: przejść przez bagno i nie zostać stratowanym przez konia |
Nawet milicja brnie przez błoto |
Najbardziej
interesujący i chyba najbardziej typowy dla Kirgizów jest ulak- tartysz (zwany
też kok-boru) – sport przypominający trochę polo. W rozgrywce biorą udział dwie
drużyny, a zamiast piłki czy innego banalnego obiektu, do gry używa się zwłok
kozy lub owcy pozbawionej głowy (nazwę gry tłumaczy się dosłownie jako
„wydzieranie sobie kozy”). Na początku rozgrywki zawodnicy zbierają się na środku
boiska, a ich celem jest poderwanie leżących w wyznaczonym kręgu zwłok, które
potem muszą przetransportować na koniec pola i wrzucić do bramki (wyznaczony na
boisku okręg, może być to na przykład sterta opon). Gra jest bardzo trudna, bo
po pierwsze zwłoki ciężko złapać i utrzymać, a po drugie gracze są nieustannie
i dosyć brutalnie atakowani przez innych zawodników.
Napięcie na trybunach... |
...i gol! |
Jest i nagroda dla koni: taxi-sianowóz |
Kok-boru to
zasadniczo rozrywka dla ludzi o mocnych nerwach. Dla co wrażliwszych są
przewidziane inne atrakcje, m.in. wyścigi konne (tym razem bez żadnych
udziwnień) z udziałem bardzo czasem młodych chłopców. Jest też coś specjalnie
dla kobiet – rozgrywka, w której biorą udział pary. Młoda, przepięknie ubrana
dziewczyna pędzi na koniu, chłopak natomiast musi dogonić ja i pocałować. Wszystko
oczywiście podczas jazdy. W następnej rundzie jest odwrotnie – to dziewczyna
próbuje chłopaka doścignąć i ściągnąć mu z głowy kołpak.
Malczik jak dorośnie też pewnie będzie gonił dziewczyny |
Po emocjach
związanych z wizytą na hipodromie postanowiliśmy się udać w spokojniejsze (i czystsze) miejsce. Wybraliśmy się zatem na Ala-too – główny plac
Biszkeku, który podczas wszelkich świąt nieodmiennie stanowi centrum wydarzeń. Oczywiście
i tym razem zabraknąć nie mogło przaśnych dekoracji, na tle których za drobną
opłatą można sobie zrobić przesłodkie, pamiątkowe zdjęcie. Widziałam już kilka
wersji – zimowo-noworoczną (z Dziadkiem Mrozem), z okazji dnia kobiet (z
mnóstwem kwiatów) i teraz tę, wiosenno-noworoczną (z żywymi zwierzętami).
Sweet focia z królikiem... |
Oprócz tego
mnóstwo było zupełnie absurdalnych, gigantycznych maskotek przypominających
zające lub świnie (dlaczego świnie, dlaczego?), których znaczenia chyba nigdy
nie pojmę.
... i ze świnią |
Poza robieniem
zdjęć na tle jurty lub psychodelicznych maskotek, można było na Ala-too pograć
w kolejną, tradycyjną grę, polegającą na rzucaniu małymi, baranimi kostkami
(rus. alczik, kirg. czuko). Zasadniczo istnieje mnóstwo odmian tej gry –
można rzucać do celu, można starać się strącić kości ustawione w jednej linii itp.
Na Ala-too narysowane były po prostu kręgi, ze środka których należało wypchnąć
znajdujące się tam kości. Chciałam oczywiście spróbować swoich sił w tym
sporcie, ale podobno dziewczynom się nie godzi.
Na koniec
oczywiście skusiliśmy się na tradycyjny, przygotowywany za jurtą szaszłyk oraz
pierwsze w tym sezonie piwo na świeżym powietrzu. Wiosnę zatem uważam za
oficjalnie rozpoczętą. Szczęśliwego Nowego Roku!