„Siedzieliśmy w kucki ogryzając
baranie kości i pijąc wódkę. W piciu wódki Kirgizi przewyższają Rosjan, nie
mówiąc o Polakach. Piją również kobiety. Z reguły podczas uczty przebywają one
poza jurtą. Gospodarz nalewa szklankę stolicznej i wywołuje imię kobiety. Ona
wchodzi, kuca i duszkiem wychyla całą szklankę. Potem bez słowa, bez zakąski,
wstaje i znika w ciemnościach”.
Tak Kapuściński w „Imperium”
opisywał zamiłowanie Kirgizów do alkoholu. Mnie niestety nigdy nie było dane
czegoś takiego zobaczyć, może faktycznie żeby tego doświadczyć należy spędzić
noc w jurcie. To jeszcze przede mną. Do tej pory moi znajomi Kirgizi robili
wrażenie, jakby z tymi pijącymi stoliczną kobietami nie mieli nic wspólnego. Może
to dobrze, przynajmniej rozpasania i rozpicia nie ma. Zatem czeka mnie chyba
mało imprezowy Sylwester, bo tutaj oprócz braku zamiłowania do wódki jest
tradycja spędzania ostatniego dnia w roku w gronie rodzinnym. Zatem na imprezę
organizowaną u nas w domu Kirgizi przybędą pewnie dopiero około 2 w nocy. Ale może
obywatele zgniłego zachodu dopiszą i będą trzymać odpowiedni poziom. Trochę
mnie przeraża, że to impreza przebierana, w dodatku trzeba się wcielić w jakąś
postać filmową. Będę Garrym Potterem, w wersji hipsterskiej oczywiście. Mimo
całej mojej niechęci do przebieranek i maskarad muszę przyznać, że nawet trochę
mnie to cieszy, zwłaszcza, że jeden ze współlokatorów cały dzień próbuje sobie
skompletować strój wikinga i biega po domu z tekturową tarczą. Wczoraj
natomiast ominęła mnie impreza w stylu kubańskim, bo jednak paradowanie w
stroju Che to dla mnie naprawdę przesada. Chociaż ponoć było zabawnie, przy
wejściu Niemiec nieustannie mówił coś w stylu mjenja zawód Fidel Castro. Zatem
towarzysz Fidel razem z dwiema rannymi wojowniczkami o wolność wygrali
zaszczytny tytuł najlepiej przebranych oraz butelkę podłego rumu, którym się
właśnie przedsylwestrowo raczymy. Ponoć zwycięstwo nie było wcale trudne, bo
podobno mimo, że impreza miała być w stylu kubańskim, to wszędzie wisiały flagi
Jamajki i liście marihuany. Kuba, Jamajka, wszystko jedno. W Kirgistanie to
typowe, nic nie jest tym, czym się wydaje. Dzisiaj podczas przechadzki po
mieście zauważyłam wielki czerwony baner z charakterystycznymi, białymi
literami i zdjęciem udka z kurczaka. Tak, tak, KFC! W Kirgistanie? Niemożliwe
przecież. A jednak! Szkoda tylko, że tutaj skrót ten rozwija się jako…
Kyrgyzstan Flavored Chicken. Zatem nici ze złocistej panierki i tradycyjnej
receptury. A szkoda, bo jakieś udogodnienia by mi się przydały. Wiem, wiem,
sama sobie przeczę, bo wczoraj pisałam, że chcę żyć jak autochton a dzisiaj
twierdzę co innego. Ale skoro już się pogodziłam z tym, że nigdy nic nie wiem
na pewno, to mogę tak właśnie robić. Zatem dziś chcę udogodnień. Wczoraj nie
było prądu. W mieszkaniu wszystko się sypie, a właściciel po zainkasowaniu
trzymiesięcznego czynszu z góry jakoś przestał nam tak chętnie w naprawach
pomagać. Zatem woda pod prysznicem leci niemalże prosto ze ściany, prizon stajl.
W kuchni zlew nieczynny, bo ostanie jego użycie skończyło się totalną powodzią.
Z resztą po co nam zlew, skoro w kuchni nie ma światła. Jakoś przyzwyczaić się
do tego nie możemy, zatem raz po raz słychać pstrykanie wyłącznika a potem
soczyste „fuck” lub też „blin”. Tak, wciąż nie działa, nie naprawiło się
magicznie. Ale jak wiadomo, w Azji najlepiej problemy ignorować i czekać aż
same znikną, dlatego też u samego wejścia do kuchni stoi puste wiadro, o które
każdy się potyka, co owocuje kolejnym soczystym „fuck” lub też „blin”. Tak
nawet mi przez myśl przeszło, żeby to wiadro usunąć, ale nie, szacunek do
tutejszej tradycji i sposobów radzenia sobie z problemami jednak jakiś mam. Och,
żeby już się ten rok skończył, bliiin!