czwartek, 24 listopada 2011
Dzień siedemdziesiąty piąty
środa, 23 listopada 2011
Dzień siedemdziesiąty czwarty
Zimno. Pada pada. Zimno. I piździ. Pamiętam taki zaśpiew ze studiów. Teraz sprawdza się idealnie, bo pogoda w Biszkeku jest naprawdę przeokropna. Mnie ten deszcz zasadniczo odbiera energię, ale na życie lokalnych warunki pogodowe wydają się nie mieć wpływu. Dzisiaj o dziesiątej rano na moim podwórku, na samym środku placu zabaw siedziała sobie w tym zacinającym deszczu grupka policjantów i raczyła się wódką. Niebieskie toporne mundury, futrzane czapki i alkohol pity z gwinta, chyba mógłby to być kadr z filmu o PRLu. W każdym razie scenka bardzo przypominała mi alkoholowo-błotnisto-deszczowe klimaty tak lubiane przez Smarzowskiego. W ogóle to obejrzałabym jakiś polski film, z polskimi przekleństwami i z polskimi suchymi żartami. Bo już mam trochę dość chińskich gniotów z ruskim dubbingiem, ech.
Dzisiaj wydarzył się cud niemalże. Udało mi się opanować moją najgorszą grupę. Co prawda z czterech najbardziej rozwydrzonych dzieciaków przyszło tylko dwóch, ale i tak jestem w szoku, że tak dobrze się zachowywali. Szkoda, że wcześniej nie wpadłam na to, że wystarczy im puścić piosenkę. Muszę przyznać, że nie tylko nie gadali, ale nawet wyrazili coś w rodzaju entuzjazmu. Zaiste muzyka łagodzi obyczaje. Zachęcona takim sukcesem pedagogicznym postanowiłam wypróbować tę metodę z pozostałymi grupami. Skutkiem tego wysłuchałam Pretty Woman dwieście pięćdziesiąt trzy razy i na wspomnienie Julii Roberts robi mi się słabo. Przytaczam ten fakt na swoje usprawiedliwienie, bo znowu zachowałam się nieprofesjonalnie. Ale pytam, jak po czymś takim (przypominam, Roy Orbisom przez siedem godzin) można zachować powagę i równowagę emocjonalną? Zatem znowu wyśmiałam moich uczniów, mojego ulubionego policjanta wyśmiałam straszliwie. Popłakałam się i chyba nawet poplułam, podczas gdy dziesięciu dorosłych facetów patrzyło na mnie jak na osobę lekko niezrównoważoną, bo oczywiście nikt nie zrozumiał o co mi chodzi. Chyba jednak mogę sobie to wybaczyć, bo wydaje mi się, że jest to naturalna reakcja kiedy człowiek słyszy wypowiedziane najpoważniej na świecie wyznanie o treści „I eat testicles for breakfest”. Litości. Google translate fail w najlepszym wydaniu.
wtorek, 22 listopada 2011
Dzień siedemdziesiąty trzeci
Niebezpiecznie dryfuję w stronę zmiany mojego statusu z „zachodni specjalista” na „nielegalny imigrant”. Wiza mi się kończy za dwa tygodnie. Niby to nic takiego, niby to prosta sprawa. Paszport, zdjęcie, podanie, urząd, 10 dolarów, załatwione. W teorii. W praktyce wygląda to jakoś koszmarnie skomplikowanie. Albo tylko ludzie to takim czynią, nie wiem. Organizacja odpowiedzialna za mój pobyt tutaj, zwana szumnie Local Committee, szczerze mówiąc ssie. Niczego nie wiedzą, niczego nie ogarniają, i najbardziej chyba chcieliby, żebym sama sobie ze wszystkim poradziła. Co zasadniczo robię i przeważnie wychodzę na tym bardzo dobrze, wszyscy zatem w sumie są zadowoleni. Niemniej jednak wizy ogarnąć nie mogę sama, a oni nawet nie są w stanie ustalić do jakiego urzędu należy z tym milionem dokumentów pójść. Po serii moich upierdliwych telefonów udało mi się jednak zorganizować wyprawę mającą na celu poznanie tajników działania kirgiskiej biurokracji. Mam nadzieję, że się przygotują i że uda to się załatwić w jeden dzień, bo szczerze mówiąc nie stać mnie, żeby brać wolne tylko po to, żeby się tułać po policjach i tłumaczyć zawiłości mojego życia. W pracy się trochę pożaliłam, że trochę mi ciężko to załatwić i że może by mogli mi pomóc, bo ja nie chcę, sztoby ani mnje zdjelali deportacju nach Polsza. Menagerom jak zwykle jednak dopisują humory, sprzedali mi zatem kolejną serię złotych rad w postaci oferty matrymonialnej („jak nie dadzą ci wizy to się pobierzemy i będzie wparjatkie”) albo radośnie wyrażonej gotowości do pośredniczenia w dawaniu łapówki. Z moich pieniędzy oczywiście. W sumie to ostatnie to chyba nie jest taka najgłupsza rada, pewnie tak się skończy, co mnie niesamowicie boli, bo przecież tak im staram się tłumaczyć, że system jest zły, że zmieniać trzeba od podstaw, że korupcja rozwiązaniem nie jest i inne takie zachodnioeuropejskie dyrdymały, w które w swojej naiwności szczerze wierzę. No zobaczymy czy okaże się, że ideały ideałami, a życie życiem. Może zdecyduję w ramach walki ideologicznej dać deportować albo zostać nielegalnie w Kirgistanie do końca życia.
Post mi wyszedł lekko dramatyczny, biczuję się. Tak naprawdę wcale tak źle nie jest, deportacji pewnie nie będzie, ja po prostu lubię sobie czasem poprzesadzać i poodstawiać drama queen, no ale to wiadomo nie od dziś.
poniedziałek, 21 listopada 2011
Dzień siedemdziesiąty drugi
Większość moich uczniów jest dla mnie niesamowicie miła. Przynoszą mi snikersy i czekoladę, dają prezenty, prawią komplementy. Przeważnie słyszę, że to fajne, że taka wysoka jestem, albo że oczy mam zielone, że wyglądam ładnie, i żebym się nie martwiła bo bez problemu znajdę męża. Milutko i uroczo. Czasem jednak usłyszę coś takiego, co mnie potem przez tydzień zastanawia. Dzisiaj na przykład dowiedziałam się, że wyglądam jak Биктор Цой i za cholerę nie wiem, czy to komplement był czy wrzuta.
Dzień siedemdziesiąty pierwszy
Dzisiaj spędziliśmy cały dzień na kręceniu filmu, który chcemy wysłać na lokalny festiwal. Nie wiem, czy to wyjdzie, ale zabawa była świetna. Film opowiada o przygodach smutnego mleczarza wyciętego z kartonu po mleku. To wiekopomne dzieło wymagało pójścia w plener, na który to plener tradycyjnie wybrany został nasz ulubiony park, który też jest ulubionym miejscem małoletnich żuli i tropiących ich policjantów. I właśnie policja (a właściwie to policjant i żołnierz) postanowiła skontrolować co też robimy w to upiornie zimne popołudnie. Nakryli nas siedzących na dnie nieczynnej fontanny, epicko utytłanych w błocie, trzymających w rękach butelkę kefiru i strzykawkę. Kartonowy mleczarz był oczywiście z nami. Szczerze mówiąc dziwnie się poczułam. Kopii paszportu ze sobą nie noszę, w zasadzie to kończy mi się wiza, a spotkania z policją nigdy dobrze się nie kończą, wiadomo. Dodatkowo pan na nasze uprzejme „Zdrastwujcie” odpowiedział słowem obelżywym, które moje zachodniosłowiańskie ucho rozpozna wszędzie, czyli ni mniej ni więcej zapytał „co tu państwo do chuja robią”. Ano prajekt. My artysty. Pan nakazał sobie pokazać nasze dokonania i chyba odnieśliśmy pierwszy sukces artystyczny, bo obejrzawszy roboczą wersję naszego dzieła pozwolił nam w spokoju kontynuować. Co za radość, moje pierwsze spotkanie z policją przebiegło jednak nie tak najgorzej.
Dzień siedemdziesiąty
Jak to przy sobocie, wybraliśmy się na bazar, żeby zrobić research do naszego kolejnego projektu. Tym razem nie na Dordoi, bo to jednak wyprawa, a na mniejszy rynek położony blisko centrum, czyli Oszski Bazar. Naprawdę chcieliśmy, żeby to była normalna sobota i normalne zakupy, ale nie da się. Wróciliśmy do domu z zapasem taniego słonecznika, kawałkami bawełny, słownikiem kirgisko-ruskim i paczką gwoździ. Ponadto poczyniliśmy plan zakupu komuzu (taka środkowoazjatycka gitara) dla naszej wspólnoty i uskuteczniania nauki na tym tradycyjnym instrumencie. Bardzo chcemy! W każdym razie Oszski bazar nas potraktował łaskawie, udało poczynić kroki przybliżające nas do napisania nowego artykułu a poza tym zebraliśmy trochę rzeczy potrzebnych do nakręcenia nowego filmu. Zainspirowały nas wielkie bele bawełny, wyglądają niesamowicie i wiele rzeczy dałoby się z nich zrobić. Jako że jednak oszczędzamy, postanowiliśmy kupić tylko trochę, bo w sumie z resztą po co nam cała bela. Pan sprzedawca trochę się zdziwił, kiedy na pytanie, ile nam potrzeba odpowiedzieliśmy „ciut ciut”. Potem chciał wiedzieć, na co nam dokładnie ta bawełna, uraczył nas szeregiem technicznych szczegółów i przedstawił serię potencjalnych zastosowań tego niezwykłego materiału. Umieliśmy powiedzieć tylko, że no, eee, tak o, po prostu, prajekt dzielajem. I dostaliśmy za darmo. W ogóle to niesamowicie urocze, jak tutaj ludzie nas dobrze traktują, kiedy widzą, że się staramy po rosyjsku mówić. Po lekturze bloga mojego wietnamskiego zioma, który to ziom z socjologiczną precyzją opisuje mechanizmy wykorzystywania Białasów przez autochtonów, zaczęłam się zastanawiać, jak to jest tutaj. Różnice są spore. Po pierwsze tutaj mimo wszystko nie widać, że nie jestem stąd, więc łatwo mogę wtopić się w tłum. Oczywiście wiadomo, że Kirgizką nie jestem, ale wygląd mam niezaprzeczalnie ruski, więc traktują mnie tutaj jak oczywistą pozostałość poprzedniego systemu. Po drugie tutaj „biały człowiek” mimo wszystko raczej się z wyzyskiem nie kojarzy, a uczucia wobec Rosji nadal bywają zaskakująco ciepłe. Owszem, sprzedawcy na Dordoi chętnie nas oskubią jeśli widzą, że nie znamy rosyjskiego, a taksówkarz zażąda podwójnej zapłaty. Mimo wszystko jednak ludzie są mili, bywają ciekawi naszej kultury, są cierpliwi, kiedy staramy się rozmawiać z nimi po rosyjsku. A kiedy przyznam się, że uczę się kirgiskiego, to już w ogóle wszystko dla mnie zrobią. Ostatnio tradycyjnie udałam się na kawę do cukierni niedaleko mojego biura, a jako że niczym rasowy burżuj operuję tylko grubą gotówką, to napotkałam się na tradycyjny problem pod tytułem „nie mam wydać”. No i co tu zrobić, bez kawy umrę albo przynajmniej z frustracji pozabijam moich uczniów, no tragedia gotowa. Pani sprzedawczyni jednak radośnie stwierdziła, że mnie wpiszę do zeszytu i że oddam jej przy okazji. Tak oto po raz pierwszy chyba w życiu coś kupiłam na krechę. Zadziwiające, ja bym tam takiemu obcokrajowcowi ze zgniłego zachodu nie ufała, a tu proszę.
Dzień sześćdziesiąty dziewiąty
Myślałam, że po serii wizyt w lokalnych klubach i oglądaniu w środku imprezy pokazów sukien ślubnych, nic już mnie nie zaskoczy. Jednak urocze miejsce o jakże wymownej nazwie „Golden Bull” udowodniło mi, że wszystko jest możliwe. W samym środku biby tradycyjnie rozgoniono ludzi, ogrodzono parkiet i rozpoczął się szoł. Dzisiaj główną inspiracją był cyrk. Na początku zatem mogliśmy podziwiać lekko podstarzałą i trochę już utuczoną kobietę, która jednak z zadziwiającą zręcznością wyczyniała magiczne rzeczy z hula hopem (a raczej z ich dziesiątkami). To nawet mi się podobało. Potem jednak przyszedł czas na clownów. Straszne to było, śmieszne ani trochę i trwało za długo. Człowiek może w takich chwilach dojść do wniosku, że życie to jednak absurdalne bywa i że niektórych rzeczy się po prostu ogarnąć nie da. Na domiar złego naczelny klubowy wodzirej postanowił nas do zabawy włączyć, bo przecież tak nie może być, że obcokrajowcy siedzą i się nie bawią, no jak to. Holenderska artystka od zabaw z burakami, która była z nami na imprezie, miała akurat urodziny i musiała wyjść na środek klubu, żeby wysłuchać bardzo, bardzo długiego monologu po rusku, z którego nie zrozumiała absolutnie niczego. Dramat. No, ale w sumie warto chyba było się przemęczyć, bo potem była darmowa kolejka wódki zapijana ruskim szampanem i zagryzana tortem. Na bogato, jak zawsze. Niemniej jednak klub mnie zabił, czuję się zdruzgotana i mimo mojego ostatnio opisywanego sentymentu do przaśnych imprez przyznać muszę, że tęsknię za normalną imprezą. Za bukaresztańskim Expiratem. Albo za Grawitacją chociaż. Alibi nawet, no. Pomocy.
Dzień sześćdziesiąty ósmy
Dzisiaj postanowiłam zrobić moim dzieciakom sesję na temat zarządzania czasem. Zrobiłam sobie jakże wypasiony konspekt, wszystko przemyślałam, wszystko pod kontrolą było. A potem postanowiłam, że się trochę przed pracą prześpię, a co. Pół godzinki, nikomu nie zaszkodzi przecież. I się kurde obudziłam, o 15 (a wspomnieć należy, że pracę zaczynam – tak właśnie – o 15). Spóźniłam się zatem dość skandalicznie, zatem głupio wyszło, że potem opowiadałam im o zarządzaniu czasem, chociaż mogłam przedstawić swój przykład jako negatywny. Zasadniczo żal.
Dzisiaj jeden z moich uczniów radośnie mi oznajmił, że nie wiedział, że Polska to taki fajny kraj! Mnie to zawsze miło słyszeć, więc zapytałam skąd ten nagły zachwyt moim krajem? Trzeba było jednak nie pytać, trzeba było jednak po prostu się ucieszyć, uśmiechnąć i podziękować. Ale jako że nie powstrzymałam swojej ciekawości, to dowiedziałam się że „Polska to wspaniałe miejsce, bo tutaj z okazji dnia niepodległości policja bije gejów”. Jestem w szoku. Komentarza nie będzie.
czwartek, 17 listopada 2011
Dzień sześćdziesiąty siódmy
Dzisiaj wybraliśmy się do kina zobaczyć najnowsze dzieło kirgiskiej kinematografii (tak tak, coś takiego istnieje, powstrzymajcie swoje żarty o trzecim świecie). Obejrzeliśmy opowieść o Biszkeku, wzorowaną na filmach takich jak „New York, I love you” czy „Paris, I love you”. Była zatem seria historii miłosnych, których punktem wspólnym było to, że dzieją się właśnie tu, w Biszkeku. Straszliwie, przeogromnie mi się ten film spodobał. Był może trochę naiwny, ale szczery, prawdziwy i pozytywny. Uwielbiam Biszkek, serio. Wydaje mi się, że tak właśnie musiała wyglądać Warszawa na początku lat dziewięćdziesiątych. Ludzie jeszcze pamiętali trudne czasy, jeszcze niczego tak naprawdę nie było, ale wszyscy pragnęli się dorobić, wszystko musiało być na bogato, królestwo kiczu. Tutaj jest tak samo. Pełno jest miłośników stuningowanych fur, skór i wypasionych komórek z bazarów. Ludzie jeszcze nie są spaczeni i skrzywieni przez konsumpcję. Tęskno co prawda patrzą na Zachód ale jeszcze są sobą, jeszcze tego całego komercyjnego syfu nie uważają za swoją własną „kulturę”. W klubach królują wysokie obcasy, mocne makijaże, naprawdę drogie driny i muza, która wydaje się środkowoazjatyckim odpowiednikiem disco-polo. Nie ma tutaj oburzonych, mało hipsterów, a lans i bycie po prostu zajebistym (nie alternatywnie zajebistym) jest ciągle w modzie. Dobra, może się do końca nie odnajduję w tej stylistyce, ale wydaje mi się to bardziej prawdziwe niż to, co się dzieje w Europie, gdzie co drugi student „sra bursztynem” i gardzi wszystkim, co „jebie komerchą”. Ja tam se czasem lubię na przaśną imprezę pójść, do mejnstrimowego klubu, a co. I jaram się, bo klub, w którym urządziłam moje jakże epickie urodziny był miejscem akcji jednej z filmowych historii, uroczo. Refleksja jest zatem taka, że kocham Biszkek, bo jest przaśny i niehipsterski. A może to tylko poza taka, może to po prostu wyższe stadium hipsterstwa, bo w sumie miłość do dyskotek w Azji Środkowej chyba trochę alternatywno-hipsterska jest, ale z drugiej strony jeśli się do tego przyznaję, to znaczy, że hipsterem nie jestem. Ech, nie znam się na tym chyba jednak. W każdym razie próbka tego, czym jest moje nowe najukochańsze miejsce na ziemi. klik
Dzień sześćdziesiąty szósty
Dzisiaj rozwijałam się językowo. Po pierwsze przykleiłam na klawiaturę mojego laptopa cudowne naklejki z rosyjskim alfabetem i teraz szpanuję. Co prawda pisanie po rusku zajmuje mi dużo czasu i kosztuje mnie sporo nerwów, bo nie mogę liter odnaleźć, ale i tak jestem dumna, bo stworzyłam dzisiaj mojego pierwszego maila w tym cudnym języku. Poza tym zainspirowani książką do historii dla dzieci, którą ostatnio czytam, stworzyliśmy z Aaronem nasz pierwszy wiersz po rosyjsku. Opowiada on o faraonie (carze Egiptu:D), który przyjechał z wizytą do Kirgistanu. Zjadł tradycyjnie barszcz i kaszę, potem udał się na lodowisko, a jako że tam klimat niesprzyjający był (zimno, wiadomo), to umarł, a my postanowiliśmy zabalsamować jego zwłoki. Kirgistan nie sprzyja dorastaniu, oj nie. Jeśli chcecie sobie przedłużyć młodość albo wrócić do utraconego dzieciństwa, albo po prostu pozajmować się głupotami, to jest to miejsce więcej niż odpowiednie. I zamierzam to wykorzystać. Niestety moi współlokatorzy także. W związku z tym czeka mnie wyzwanie. Przegrałam ostatnio zakład dotyczący jednego z bezsensownych faktów, dostarczonych mi przez moich uczniów. Otóż ponoć zwłoki jednego z angielskich filozofów zawsze są „obecne” podczas ważnych wydarzeń odbywających się na jednym z londyńskich uniwersytetów. Historia nas zafascynowała, ale ostatnio nie mogliśmy sobie przypomnieć o jakiego filozofa chodziło. Ja utrzymywałam, że był to Francis Bacon, ale niestety przegrałam, bo to zwłoki Jeremiego Benthama uświetniają swoją obecnością zebrania londyńskiej kadry naukowej.
[Średnio związana refleksja teraz nastąpi. Kiedy słyszycie nazwisko Francisa Bacona, to przychodzi Wam na myśl filozof czy gejowski malarz? Dla mnie to zawsze będzie filozof, dla Aarona zawsze malarz. Doszliśmy do wniosku, że to zadziwiające w jaki sposób edukacja wpływa na widzenie rzeczywistości. Politologia jednak mnie zamknęła na pewne rzeczy i wtłoczyła mnie w pewne schematy, przez co mój świat chyba trochę stał się uboższy, chociaż niewątpliwie wzbogacił się o takie przydatne terminy jak pentagonalna triada triad połączonych. Szkoda trochę, że wybierając studia traci się praktycznie możliwości zgłębiania innych dziedzin, chociaż może jeszcze nie jestem za stara, żeby to nadrobić?]
Przegrałam zatem zakład i w konsekwencji muszę wybrać się do naszego ulubionego supermarketu czynnego 24 h i przez minutę śpiewać po rosyjsku piosenkę własnego autorstwa o tym, że „Francis Bacon nie jest obecny podczas ważnych wydarzeń na uniwersytecie w Londynie”. Umrę tam jak nic z zażenowania, będzie dramat, śmierć w Narodnym będzie.
Ale nie o tym miało być, tylko o tym, jak się językowo rozwijam i spełniam. Dzisiaj poszłam na pierwszą lekcję kirgiskiego i bardzo mi się spodobało. Moja nauczycielka tłumaczy mi wszystko po rusku, więc tak jakbym uczyła się dwóch języków naraz. Sam kirgiski wydaje się dosyć trudny, zwłaszcza zadziwia mnie konstrukcja zdania i te wszystkie dziwne dźwięki, jakieś oe, ye, i inne jęki stęki. Ale nauczę się, nie ma innej opcji.
Dzień sześćdziesiąty piąty
Od rana dobre wiadomości. Okazało się, że osiem godzin spędzonych na bazarze w ostatni weekend nie poszło na marne. Nie pisałam o tym wcześniej, bo nie było wiadomo, czy się uda, ale na Dordoi pojechaliśmy w pewnym konkretnym celu. Pomyśleliśmy (tzn. ja i mój niemiecki współlokator), że ciekawie byłoby porozmawiać trochę z ludźmi, którzy tam pracują i trochę bardziej poznać ich życie. Początkowo chcieliśmy spędzić dzień śledząc człowieka, rozwożącego taczką samsy, ale niestety okazało się to trudniejsze niż myśleliśmy. „Projekt samsy” ewoluował, ale i tak wyszło wspaniale. Rozmawialiśmy ze sprzedawcami, z paniami sprzedającymi herbatę i chleb i obserwowaliśmy bazarowe życie. O dziwo, nasz ruski dał radę i udało nam się wszystko (no dobra, prawie wszystko) zrozumieć. Efektem naszej radosnej wycieczki jest mój artykuł opatrzony zdjęciami Aarona, który można przeczytać tutaj.
Udawanie, że jesteśmy „kak żurnalisty” bardzo nam się spodobało, portalowi kyrgyzstan.pl też się chyba spodobało, więc istnieje nadzieja, że przekształci się to w jakąś trwalszą współpracę.
Dzień sześćdziesiąty czwarty
Niewiarygodne, ale dwa dni z rzędu spędziłam w muzeum. I to w tym samym. Dzisiaj dla odmiany wybraliśmy się na mega hipsterski event, który zwał się szumnie festiwalem ekologicznym. Pełno na nim było obcokrajowców i lokalnej młodzieży, która chciała być bardzo alternatywna. Całkiem mi się podobało, zwłaszcza, że z dalekiej Holandii przybyli artyści (alternatywni, a jakże) i zaprezentowali swój dorobek. Mimo tego, że jak już mówiłam, na sztuce się nie znam, a na współczesnej to już w ogóle, to mi się podobało. Owi alternatywni artyści robili fajne rzeczy z buraków, kapusty i innych swojskich materiałów. Chociaż przyznaję, wypchane zwierzęta odzierane z futra i przystrajane papierem to mnie jednak nie podjadały. Co za dużo to niezdrowo. Niemniej jednak podzielę się linkiem, bo chyba warto się zapoznać. W końcu robienie czegoś ciekawego z buraków może być interesującym hobby, może kogoś zainspiruje. Mnie zafascynowało.
Wieczorem spotkałam się z moją ulubioną Kirgizką, którą poznałam przypadkowo w parku. Za każdym razem, kiedy z nią rozmawiam, zdaję sobie sprawę, jak tutaj ciężko się żyje. Dziewczyna naprawdę dużo pracuje, dużo więcej niż ja. Dodatkowo musi się mierzyć ze społecznymi oczekiwaniami, bo rodzina by chciała, żeby już za mąż wyszła (w końcu 24 lata to nie przelewki), szef trochę molestuje i wydaje mu się, że to jest wporzo, poza tym mało płacą i perspektyw za bardzo nie ma. A dziewczyna naprawdę bardzo konkretna, nowoczesna i o otwartym umyśle. Pewnie mogłaby coś zmienić w Kirgistanie, ma energię i pomysły, ale kiedy kolejny raz zaproponowali jej dwumiesięczny bezpłatny „okres próbny”, dała sobie spokój i wyjeżdża. Do Dubaju, na 3 lata, po lepszą przyszłość. No zobaczymy, mam nadzieję, że jej się uda. Zasmuciło mnie trochę to spotkanie, bo kolejny raz okazuje się, jaka ogromna różnica jest pomiędzy życiem obcokrajowca a życiem tubylca. Ja i Asiel jesteśmy dokładnie w tym samym wieku, myślimy podobnie, obie skończyłyśmy politologię, mieszkamy w tym samym mieście, a jednak perspektywy, możliwości i plany mamy zupełnie odmienne. W sumie wiem, że poradzić na to nic nie mogę, ale i tak mi trochę głupio, że ja tu w sumie żyję po pańsku i się nie przejmuję niczym, a ludzie obok zabijają się, żeby wyżyć jako tako. Chyba muszę się z tym pogodzić, bo inaczej zwariuję. Mimo tych wszystkich trudności spotkanie z Asiel nastroiło mnie mega pozytywnie, okazało się, że mogę po rusku gadać przez dwie godziny i urządzić sobie sesję narzekania na robotę. Cudnie.
Dzień sześćdziesiąty trzeci
W ramach poznawania lokalnej kultury i sztuki wybraliśmy się na wyprawę do muzeum sztuki współczesnej. W porównaniu do muzeum historii różni się tym, że mniej tu Lenina a więcej jutr. Jako, że na sztuce się nie znam nic a nic to żadną sensowną refleksją się nie podzielę, oprócz tego, że mi się podobało bardzo. Zwłaszcza oczarowały mnie zdjęcia pewnego chińskiego fotografa, który spędził w Kirgistanie osiem dni i udokumentował życie tutejsze w naprawdę porywający sposób. Pełno na tych zdjęciach pięknych kirgiskich twarzy, zwłaszcza urzekli mnie starcy polujący z sokołami (albo z jastrzębiami, nie znam się zupełnie), ale także młodzi kirgiscy chłopcy – na głowie tradycyjny kalpak, a na hiphopowej za dużej bluzie naszywka „parental advisory”. Dobry kontrast. Z chęcią podzieliłabym się linkiem do twórczości rzeczonego Chińczyka, ale niestety wystawa była tak bardzo nie-mainstreamowa, że Internet na ten temat milczy. Zasadniczo wizyta w muzeum podobała nam się tym bardziej, że towarzyszyli nam lokalni przewodnicy, w tym jeden z moich studentów (привет Тимур, знаю чо читаешь :D), który zasadniczo dobrze sprawdził się jako człowiek opowiadający o jakach i ich wpływie na historię Kirgistanu. Wspaniale.
Dzień sześćdziesiąty drugi
Dzisiaj kolejna notka z cyklu „Z pamiętnika lekko sfrustrowanego emigranta”. Jako że dzisiaj jedenasty listopada to zatęskniło mi się za Polską nieziemsko. Gołąbków co prawda ani pierogów nie było, ale pomyślałam sobie, że chociaż urządzę dla moich współlokatorów wieczorem poświęcony opowieściom o mojej nadwiślańskiej krainie. Naprawdę chciałam im opowiedzieć o tym, jak u nas dobrze się żyje i jak mimo tego cholernego dziedzictwa poprzedniej epoki udało nam się wspólnie coś osiągnąć. Zamiast tego jednak spędziłam wieczór na oglądaniu internetowej relacji na żywo z ulicznych walk. W Kirgistanie jakoś się w tym roku udało bez rewolucji, chociaż tutaj sytuacja jest dużo trudniejsza, a w Polsce nie może być normalnie, za cholerę. Kiedy mnie pytali tutaj, co się właściwie u mnie w kraju dzieje, nie umiałam satysfakcjonująco odpowiedzieć… Bo jak to właściwie można wyjaśnić? Czy wystarczy powiedzieć, że to banda prawicowych oszołomów, kiboli, gejów-ekstremistów i anarchistów sprowadzonych z Niemiec postanowiła urządzić sobie zadymę? Łatwo oczywiście winę zwalić na nieodpowiedzialnie zachowujące się mniejszości i łudzić się, że w gruncie rzeczy większość z nas jest normalna. Mnie się jednak niestety wydaje, że nie umiemy funkcjonować jako społeczeństwo, że zawiedliśmy jako wspólnota (Tak, te patetyczne tony mi chyba zostaną na stałe, sorry). Niniejszym się zatem biczuję, bo czuję się za Polskę odpowiedzialna i chwilami myślę, że trzeba było tam zostać i się starać, żeby to miejsce stawało się lepsze. Osobiście uważam, że pod pewnymi względami łatwiej jest wyjechać, zacząć coś od nowa, zwłaszcza w kraju mniej rozwiniętym w którym poprawić można naprawdę wiele. Mogę sobie na tutejsze problemy patrzeć z zewnątrz i chyba w miarę obiektywnie, bo skoro nie jestem częścią lokalnej wspólnoty to nie ogranicza mnie jej historia, tradycja ani kultura. Polskę znam za dobrze, dlatego tak czasami ciężko mi się tam żyje. W sumie to, że bywa ciężko jest bardzo marną wymówką. Chociaż może to nic złego, że chcę żeby mi się żyło łatwiej, może tak właśnie powinno być? I sama nie wiem, czy tak naprawdę chcę wracać do kraju, w którym przez tydzień wszyscy żyją śmiercią Hanki Mostowiak, katastrofy lotnicze zdarzają się z zatrważającą częstotliwością a z okazji dnia niepodległości urządzamy gigantyczną rozpierduchę.
Dzień sześćdziesiąty pierwszy
Chyba wypalenie zawodowe mi jeszcze nie grozi. Moi uczniowie wciąż wzbudzają we mnie emocje, i to skrajne. Często ich kocham i uwielbiam, ale czasami sobie wizualizuje ich głowy rozbite o kant stołu. Serio, czasami wytrzymać się z nimi po prostu i po ludzku nie da. Mam jedną grupę, która uparcie gada ze mną tylko po rusku, wyznając złotą zasadę, że skoro mama i tata PŁACĄ to WYMAGAJĄ i zadaniem nauczyciela jest, żeby ich potomstwo nauczyć wszystkiego szybko i bezboleśnie. Nie da się tak, ja nic nie poradzę. Ja dużo znieść mogę, mogą sobie nawet gadać do mnie w tym swoim wschodniosłowiańskim narzeczu, dla mnie to nawet korzyść bo się uczę. Ale naprawdę, palenie na lekcji jakichś e-papierosów (palenie zwykłych może by mi jakoś zaimponowało, bo to byłby i bunt młodzieńczy i emocje jakieś, a tak to tylko źle pojmowanie hipsterzenie) to już gruba przesada jest. Wkurzyłam się zatem niemiłosiernie, gadżety teraz sobie rodzice odbiorą u dyrektora tego przybytku, bo to przecież tak dalej być nie może. Z tych nerwów nie wytrzymałam i zaczęłam do nich przemawiać po polsku i to w słowach dosyć niewybrednych. O dziwo pomogło, bo się wreszcie zamknęli i zaczęli mnie słuchać, więc może to jest metoda, którą stosować należy częściej.
Żeby nie było, z innymi grupami wcale tak dramatycznie nie jest. Przeważnie jest zabawnie i inspirująco. Najbardziej mnie fascynuje, kiedy mylą słowa i zamiast powiedzieć coś zupełnie normalnego wychodzi coś nieodzownie związanego z seksem. Mam taką teorię nawet, że to znowu chodzi o to, że tutaj na co dzień zasady ich ograniczają, zatem myśleć i mówić o tym za bardzo nie mogą, więc jakoś to chcą przemycić na angielskim. Czasami zupełnie niespodziewanie to się dzieje i nie mogę się powstrzymać od śmiechu. Tak, wiem. Nieprofesjonalne i w ogóle jak tak można się śmiać z ludzi, którzy się uczą, bad teacher, doprawdy. Tylko kiedy dziewiątą godzinę słucham o ulubionym filmie (Zmierzch, a jakże) i o tym, jak bardzo cudowne są koreańskie seriale to ciężko mi zachować skupienie i moją minę gbura. Ostatnio zadałam piętnastolatkowi z mojej najbardziej początkującej grupy z pozoru niewinne pytanie. „What is your hobby?” „I like raping”. Rejping, no litości. I znowu byłam jedyną osobą, która zrozumiała co tam zaszło i aż musiałam wyjść. Potem okazało się, że chłopiec (Muhammad skądinąd, czy on może mieć grzeszne myśli jakieś?) wcale w wolnych chwilach nie gwałci, a po prostu lubi sobie porapować. Rap, rape, все равно. Kolejną rozmowę o gwałtach miałam z grupą już bardziej zaawansowana, więc i ich pomyłki były bardziej na poziomie. Jeden z moich uczniów nieustannie gadał, więc drugi chcąc mi pomóc zaproponował, że w sumie mogłabym go ukarać. „You could for example rape him on the chair”. Zaraz zaraz, czy ja wyglądam na taką, co by miała ochotę zgwałcić piętnastolatka? Przy ludziach tak? Ach nie, oczywiście, chodziło mu tylko o to, że mogłabym go do rzeczonego krzesła przywiązać. Że niby rape to pochodzi w sumie od słowa rope, no jak mogłam się nie domyślić? Czasem sobie myślę, że trafiłam do królestwa rozpusty, nie ma co. W ciągu dnia jeszcze jakoś to wytrzymuję, ale mam jedną grupę z którą zajęcia kończą mi się o 22, serio jestem wtedy zmęczona i mój mózg za bardzo nie funkcjonuje. Wtedy jedynym komentarzem może być jedno wielkie WTF malujące się na mojej twarzy. W tej grupie jest kilku młodych policjantów. Są to osobniki naprawdę ociekające testosteronem, męscy aż do bólu. Ostatnio w ramach ćwiczenia polegającego na zadawaniu sobie nawzajem prostych pytań jeden z nich z pewną taką nieśmiałością zwrócił się do kolegi w te oto słowa: „Will you take me to the candy shop?” Bosz, gdzie ja jestem?
Dzień sześćdziesiąty
Dzień pięćdziesiąty dziewiąty
Moi ulubieni współlokatorzy dzisiaj mieli wolne, a ja też pracowałam tylko po południu, więc uznaliśmy, że to idealny moment żeby się trochę ukulturalnić i wybrać do muzeum. Zimno co prawda było strasznie i padało, ale co to dla nas, rzadko się zdarza, że wszyscy mamy do południa czas więc uznaliśmy, że warto się przemęczyć. Biszkek jednak nas trochę rozczarował i nie docenił naszego poświęcenia i trudu. Okazało się, że dzień po długim weekendzie nadal się powszechnie tutaj obija i muzeum nie rabotajet. W sumie to chyba tak jak w Polsce, u nas pewnie też życie między pierwszym a jedenastym listopada toczy się mniej intensywnie, zatem wychodzi na to, że uciekłam od jednego leniwego narodu do drugiego. Oczywiście moja firma stanowi wyjątek i do pracy się musiałam stawić oczywiście, co w sumie mnie ucieszyło, bo za dużo obijać się też nie mogę. W każdym razie rano uznaliśmy, że to nie może być tak, że w ogóle się nie ukulturalnimy i wybraliśmy się do księgarni, która o dziwo była otwarta. W sumie to chyba był bardziej antykwariat po brzegi zapełniony książkami po rosyjsku i kirgisku. Raj. Znalazłam tu takie cuda jak „Żywot Mahometa” i historię kirgiskiej SRR. Mam nadzieję, że już niedługo uda mi się opanować ruski do tego stopnia, że będę mogła to swobodnie czytać. Na razie jednak zamiast bardzo ambitnej literatury musiałam poprzestać na bajkach i książkach dla dzieci. Czytamy więc razem z jednym z Niemców historie o słoneczkach, wiatrach i biednych dzieciach. Trochę to wszystko smutne i zalatuje jakby Konopnicką, ale przynajmniej się uczymy. Niestety oczywiście zawsze zapamiętujemy tylko najgłupsze możliwe zdania, dzięki czemu mogę powiedzieć na przykład że mam brzuch niczym bęben. Ostatnio jednak zaopatrzyliśmy się w coś lepszego, udało nam się znaleźć kirgiskie legendy wydane po rosyjsku i napisane przez tego gościa. Może mi to jakoś kirgiską kulturę przybliży, kto wie.
Na samym początku mojego pobytu w Kirgistanie poznałam dziewczynę z Niemiec która przyjechała tutaj na dwa miesiące. Jutro wraca do Europy. Na początku wydawało mi się, że dwa miesiące to strasznie dużo czasu, a zleciało tak niemożliwie szybko. To już w zasadzie jedna trzecia mojego kontraktu a ja wciąż czuję, że jestem tutaj „świeża” i wciąż muszę się mierzyć z różnicami kulturowymi i szokiem. To pewnie nigdy mi nie przejdzie, hmm. W każdym razie to było moje pierwsze pożegnanie i trochę to smutne i dziwne było. Takie są uroki zadawania się z obcokrajowcami, przyjeżdżają, wyjeżdżają, zapominają. Ech, znowu mi się załączają dramatyczne tony, niech będzie. Dzisiaj ogarnęło mnie poczucie tymczasowości. Wbrew pozorom świadomość, że jest się gdzieś tylko przez chwilę nie jest wcale taka zła. Można wykorzystać dokładnie każdy moment bo może nie być drugiej szansy. Można też sobie stworzyć nową tożsamość i udawać kogoś innego. Przyjeżdżam w nowe miejsce, nikt mnie nie zna, nie jestem ograniczona tutejszą kulturą ani normami społecznymi (nie znam ich, więc mnie nie obchodzą za bardzo, poza tym jestem obcokrajowcem i więcej mi się wybacza). Całkiem to kuszące, tak stworzyć siebie zupełnie od nowa. Ciekawe, czy jak wrócę do Polski będę dalej tym samym Kołolskym lubiącym suche żarty i piosenki wyborcze PSLu. Mam nadzieję, że są to rzeczy, których zmienić się nie da, byłaby strata!
sobota, 12 listopada 2011
Dzień pięćdziesiąty ósmy
Dzisiaj wolne. Okazało się, że to jednak jest rocznica rewolucji, tylko nie kirgiskiej a październikowej. Nikt już tego tutaj nie obchodzi, zwykli ludzie nie dbają o to sowieckie święto, ale nadal cieszą się, że do roboty iść nie trzeba. Ja też się cieszę. Postanowiłam z okazji skorzystać i niczym rasowy mieszkaniec Biszkeku wybrać się na „dyskotekę na rolikach”, rollerparty czy jak to zwał. Wrotki mnie zafascynowały, przeżywam tutaj chyba drugie dzieciństwo. Ten klub to miejsce zaiste fascynujące. Ciemno, duszno, dziwna muzyka i mnóstwo szalejących dzieciaków. Niby normalnie, niby mogłoby to równie dobrze być w Polsce, ale jednak z tą różnicą, że u nas nie praktykuje się wsadzania nóg klienta w plastikowe worki w ramach ochrony przed grzybem. Noga + worek + wrotka przez dwie godziny to jednak raj nie był, cóż mogę rzec. Mimo tych dodatkowych atrakcji klimat tego miejsca trochę przypominał mi mroczną wersją częstochowskiego lodowiska, które pamiętam z odległej przeszłości. Strasznie to wszystko wydaje się teraz dalekie. Dom, Polska, bigos, suchary - gdzie to się podziało? To nie jest tak, że tutaj w jakieś dramatyczne tony popadam i upajam się własną tęsknotą i trudami życia na emigracji w kraju dzikim. Sama to wybrałam, wiedziałam, że tak będzie i nie narzekam. Jestem tutaj szczęśliwa, to pewne. Czasem jednak po prostu, ni z tego ni z owego, coś usłyszę, poczuję albo zobaczę i przypominają mi rzeczy zupełnie niespodziewane. Najbardziej brakuje mi zdecydowanie jedzenia. Udało mi się ugotować co prawda pierogi, ale to nie wystarcza. Chcę kisiel, chcę wieprzowinę, bigos chcę! Podjęłam próbę przyrządzenia gołąbków, ale skończyło się na poszukiwaniu odpowiedniej kapusty. W Polsce po prostu idzie się na targ i mówi się pani, że kapusta to taka na gołąbki ma być. Liście duże i zwisające luźno, wiadomo. A tu takiej za cholerę znaleźć nie można, a już tym bardziej wytłumaczyć po co i na co. Porażka zatem, nie będzie gołąbków, niczego nie będzie.
Dzień pięćdziesiąty siódmy
Wczoraj wieczorem wybraliśmy się na kirgiskie urodziny, całkiem pozytywny klimat, chociaż wielu obcokrajowców. W każdym razie wróciliśmy późno, ale zamiast się wyspać to namówiłam jednego z Niemców na wypad na miasto o 6 rano. Moi uczniowie zapewniali mnie, że o takiej barbarzyńskiej porze na głównym placu odbędą się uroczystości z okazji muzułmańskiego święta. Oczywiście chcieliśmy to zobaczyć, taka okazja często się nie zdarza. Spędziliśmy zatem długie minuty w oczekiwaniu na marszrutkę, potem przedzieraliśmy się przez ciemny i wymarły Biszkek, tylko po to, żeby zobaczyć że Ala-too jest zupełnie puste i bez życia. No cóż. Chyba moi studenci dostaną dodatkową pracę domową, to nie może tak wyglądać. Niefortunnie to wyszło zwłaszcza dlatego, że potem pojechaliśmy znowu na całodzienną wycieczkę w góry, dwie godziny snu to jednak za mało. Nie byłam hiperaktywna. Niemniej jednak bardzo mi się dzisiaj podobało, znowu kaniony, to jest przecudowne. I wszędzie taka dzika natura, orły, gigantyczne sowy, jakieś dziwne robaki, Uwielbiam.
Dzień pięćdziesiąty szósty
Rano spotkała mnie kolejna dobra wiadomość. Okazało się, że wielu naszych uczniów już zaczęło świętowanie zatem nie potrzeba tak wielu nauczycieli, a jako że powszechnie uważają mnie tutaj za lenia to oczywiście dali mi wolne. Ucieszyłam się niezwykle, bo zaiste jestem leniem i nie będę tego ukrywać. Wychodzi na to, że będę mieć aż trzy dni wolnego, co za rozpusta. Sobotę spędziłam po raz kolejny na największym azjatyckim bazarze. Dzisiaj razem z jednym z Niemców zrobiliśmy sobie wyprawę bardziej krajoznawczą niż typowo zakupową. W sumie zajęło nam to osiem godzin, zmęczyliśmy się strasznie, ale nie żałuję w ogóle. Dordoi mnie niesamowicie fascynuje, strasznie chcę poznać to miejsce lepiej, mogłabym tam jeździć co weekend. Niestety chyba jednak dni tego bazaru są policzone. Z powodu unii celnej z Kazachstanem i Rosją nie będzie się opłacało sprowadzać tanich towarów ze Wschodu, zwłaszcza z Chin, a przecież cała idea i urok Dordoi polega właśnie na tym, że jest trochę może tandetnie, ale tanio, bo z Chin i z Turcji. Zatem trzeba się bazarem porozkoszować póki istnieje. Zadziwia mnie to miejsce nieustannie. Dordoi zdecydowanie nie jest tak barwny, głośny i pełen zapachów jak bazary w Istambule. Jest bardziej tajemniczy i mroczny, urządzony niczym jakiś alternatywny, podziemny świat rządzący się własnymi zasadami. I nie chodzi tylko o to, że jeśli nie wie się jak się poruszać, to można zostać rozjechanym przez taczkę. Ludzie się tutaj znają, pracują razem całymi rodzinami, nieraz od lat. Ufają sobie. Kobiety które na taczkach rozwożą herbatę i plow nie zbierają pieniędzy od razu, po prostu czynią w swoich notesach jakieś mroczne notatki (chyba to numer boksu ale trudno się połapać) a potem pod koniec dnia chodzą i pobierają opłatę. Każda z nich ma wydzielony rejon i raczej nie zapuszcza się poza jego granice. W ogóle można tutaj znaleźć miejsca typowo kirgiskie, taki jakby inny świat. Chodzi człowiek po tym targu, pogoda ładna, słońce świeci, wszędzie słychać swojski ruski, a tu nagle skręca się w lewo i robi się ciemno i mrocznie i nie wiadomo co się dzieje. Tak właśnie trafiliśmy w alejkę na której sprzedawano tylko i wyłącznie futra. Futrzane czapki, futrzane szaliki, wszystko. Prawie w ogóle nie było tam światła, a te zwierzęce szczątki jakoś tak dziwnie odbijały dźwięk, że było strasznie głośno. I co najdziwniejsze, byli tam tylko Kirgizi. Wspaniale się tam czułam, magia dosłownie wisiała w powietrzu. Całą siłą woli musiałam się powstrzymywać, żeby nie kupić czapki z lisa. Jednak jak to ja, musiałam kupić coś bezsensownego i bardzo w stylu dordoi fashion. Tak oto stałam się posiadaczką złotego opatrzonego klamrą z trójwymiarowym Alem Pacino. Motyw chyba miał pochodzić z filmu Scarface, ale jak to zwykle z chińskim dizajnem bywa, wyszedł „Carface”. Uwielbiam to, zrobię szał na imprezach niczym rasowy kirgiski hipster. W ogóle to Dordoi od dzisiaj jest moim ulubionym miejscem zakupowym, pasaż grunwaldzki wymięka.
Dzień pięćdziesiąty piąty
Dzień pięćdziesiąty czwarty
Jestem chyba trudnym pracownikiem. Głośno mówię o tym, co mi się nie podoba, trochę narzekam, czasem się poawanturuję. Nie lubię się podporządkowywać i nie lubię, kiedy tak jawnie i otwarcie chcą mnie wykorzystać i zakładają, że będę naiwna i posłuszna. Nje pajdiot. Nie wiem, czy to tylko mój charakter, czy zasadniczo jakiś europejski styl, ale po prostu nie chcę dać za wygraną. Zasadniczo widzę, że nie powinnam tego rozpatrywać w kategoriach walki, porażki i zwycięstwa. Mogę sobie małe wiktorie mieć, ale tak naprawdę czy to coś zmienia? System pozostaje ten sam, pracownicy nie mają tutaj zbyt dużo do gadania i o dziwo chyba nawet im to nie przeszkadza. Może to taka mentalność i tyle. W każdym razie ja się w ten styl raczej nie wpisuję. Ostatnio przyszłam do pracy o 14.58 i zwrócono mi uwagę w sposób dosyć oschły. Pracuję od 15, więc o co chodzi? Ponoć jeśli moi studenci muszą na mnie czekać to to wygląda źle. Nawet jeśli lekcja zaczyna się punktualnie. Uczniowie nigdy nie powinni przychodzić przed nauczycielem, bo wtedy są rozbrykani, żartują sobie i w ogóle myślą, że szkoła jest nieprofesjonalna. Zapytałam oczywiście, co jeśli moi uczniowie zechcą przychodzić na przykład dwadzieścia minut wcześniej i usłyszałam, że wtedy ja tak czy inaczej powinnam przychodzić przed nimi. Niedoczekanie, no chyba że mi ekstra zapłacą. Możemy się rozliczać za każdą minutę, nie ma problemu. W końcu jeśli przyjdę do pracy o 15.01 to naliczają mi karę, dwa dolary, co za skandal. Chyba środkowoazjatycka kultura pracy to nie jest coś, co sobie łatwo przyswoję. Zatem pewnie oni będą musieli sobie przyswoić trochę mojego stylu. Jestem gotowa na wojnę!
Dzień pięćdziesiąty trzeci
środa, 2 listopada 2011
Dzień pięćdziesiąty drugi
Po pracy wybraliśmy się do niemieckiej piwiarni, jakże to zachodnie i mało wspierające lokalny biznes, fuj. Na co dzień staram się raczej unikać tych wszystkich miejsc dla obcokrajowców, a zwłaszcza barów w których przesiadują amerykańscy żołnierze. Dzisiaj jednak dałam się namówić, bo ponoć jedzenie tam dobre i w ogóle europejski standard, ach och. Niemniej jednak okazało się, że nawet niemiecka knajpa w Kirgistanie zachowuje lokalny poziom obsługi, czyli tradycyjnie połowy rzeczy nie ma, wszystko wyszło, zostało tylko najdroższe piwo. Strasznie to zabawne mi się wydawało. Napaliliśmy się na fondue, oczywiście okazało się, że nie ma, ale wymówka kelnera mnie szczerze zaskoczyła. Nie chodziło o to, że nie ma sera, to byłoby zbyt proste. Okazało się, że knajpa na stanie nie posiada palnika do foundue, bo przecież to sprzęt drogi i trudno dostępny. Na pytanie dlaczego w takim razie danie tak skomplikowane znajduje się w menu usłyszeliśmy, że i tak nikt tego nie zamawia a dobrze wygląda. Czyli przylansować się można. Nie, to jednak nie jest niemiecka piwiarnia.
Zasadniczo dalej trwamy w powyborczym napięciu. Oficjalnie nic się nie dzieje, ponoć jest spokojnie, ale z rozmów z moimi Kirgizami wynika, że może jednak być różnie. Jeden z kandydatów opozycji, zaciekły nacjonalista, nie tylko przegrał wybory. Jego partia prawdopodobnie zostanie także wyrzucona z rządzącej koalicji. Wciąż trwają rozmowy, ale jeśli do tego dojdzie, to on sam i jego zwolennicy na pewno nie przyjmą tego spokojnie. Wtedy na prowincji może dojść do zamieszek na tle etnicznym, a takie rzeczy szalenie szybko się tutaj rozprzestrzeniają. Niemniej jednak na razie nic nie wiadomo. Oficjalne wyniki wyborów zostaną podane dopiero za kilka tygodni. Słyszałam wersję, że władze zwlekają z tym tak długo bo mają nadzieję, że jeśli będzie zimno to ludziom nie będzie się chciało protestować. Coś w tym jest. W każdym razie i tak wiadomo, że wybory wygra Atambajew, co daje jako taką szansę na stabilizację, ale też nie daje zbytniej nadziei na rozwój, demokratyzację i reformy. Atambajew jest bardzo prorosyjski, chce ograniczyć wpływy zachodu i zacieśnić współpracy z krajami Azji Środkowej. W marcu najprawdopodobniej Kirigstan przystąpi do unii celnej z Kazachstanem, co nie zdaniem wielu nie przyniesie krajowi zbyt wielkich korzyści. Pomysł ten spotyka się też z powszechną krytyką studentów i intelektualistów kazachskich, więc jeśli do tego dojdzie to też szykują się najpewniej protesty w obu krajach. Zadziwiające jak szybko na wyniki wyborów zareagowały Stany. Atambajew pozostający pod silnym wpływem Rosji nosi się z pomysłem zamknięcia amerykańskiej bazy wojskowej. Nie jest to co prawda oficjalne, ale amerykanie zareagowali natychmiast i już przestali finansować część projektów, przez co wielu Kirgizów z dnia na dzień straciło pracę. Na pewno Atambajew ma wiele politycznych powodów, żeby tak postępować i kieruje nim jakaś logika, jednak z ekonomicznego punktu widzenia to chyba nie jest zbyt korzystna decyzja. Amerykanie płacą Kirgizom każdego roku dość sporo za możliwość posiadania tej bazy, poza tym na przykład za każdy przelot samolotu wojskowego Kirgizi dostają 10 tysięcy dolarów. Poza tym mnóstwo miejscowych pracuje dla amerykańskiego wojska, zarabiają całkiem sporo i mają niezłe możliwości rozwoju. Dla porównania Rosjanie, którzy też mają tutaj swoją bazę, nie płacą zupełnie nic i w ogóle nie są otwarci na współpracę z Kirgizami. Wszystkie stanowiska, nawet te niewymagające szczególnych kwalifikacji, powierzane są Rosjanom. Nie jestem jakąś zagorzałą fanką USA, a już na pewno nie amerykańskiej polityki zagranicznej, jednak myślę, że realnie rzecz biorąc taki Kraj jak Kirgistan chyba nie powinien sobie pozwalać na taki krok. Tak czy inaczej, konsekwencje wyborów prezydenckich już widać.
Dzień pięćdziesiąty pierwszy
Dziwne uczucie, dostać dramatycznego smsa mówiącego o tym, że po pracy mam iść prosto do domu i pod żadnym pozorem nie wychodzić. Has the revolution just began? Nie sądzę. Nie mniej jednak trochę ciężko mi było na początku. Byłam sama w domu, szykowałam się do pracy, nie było Internetu więc nie mogłam sprawdzić co tak naprawdę się dzieje. Co więcej jednemu z moich Niemców szef kazał wyjść z pracy wcześniej i też siedzieć w domu. Niemniej jednak do pracy poszłam i niczego dziwnego po drodze nie zauważyłam. Może trochę więcej policji, ale poza tym całkiem normalnie, nic się nie dzieje. Fałszywy alarm. Nasi kirgiscy bracia po prostu wolą nas chronić przed potencjalnym zagrożeniem niż potem żałować, że czegoś nie dopilnowali. Zacna postawa, chociaż trochę denerwująca, ale ok, nie protestujemy. W sumie jeśli miałoby dojść do zamieszek to byłyby one wywołane przez nacjonalistów, którzy wybory przegrali, a oni jak wiadomo obcokrajowców ze zgniłego zachodu nie cenią zbytnio, czemu w sumie dziwić za bardzo się nie można.
W każdym razie wciąż czekamy, wieczory spędzamy w domu, mamy zapas zupek chińskich i makaronu, więc przeżyjemy. W oczekiwaniu na rewolucję nakręciliśmy z moim ulubionym Niemcem film o tym, jak umierają przedmioty pozbawione dopływu energii elektrycznej. Zupełnie mnie zaskakuje jak wiele rzeczy można zrobić, kiedy nie ma się Internetu na stałe i nie marnotrawi się czasu na siedzenie na fejsie. Przeniosę to chyba do Polski.
Dzień pięćdziesiąty
Wybory. Od rana wyczekiwaliśmy, że coś się wydarzy, że nastąpi jakiś mniejszy albo większy dramat. Naprawdę można popaść w paranoję, kiedy tak się czeka na potencjalną rewolucję. Przy śniadaniu słyszeliśmy jakieś dziwne krzyki dochodzące z parku, przy którym mieszkamy. Może to zwykłe żarty nastolatków, a może początek zamieszek? Potem wyłączyli prąd. W sumie zdarza się to tutaj często, ale może to rząd próbuje odciąć demonstrantów od świata? Dobra, większość tych naszych rozważań nie była całkiem na serio, robimy sobie z tej całej sytuacji żarty, ale też nie mamy do końca pewności, że to się zdarzyć nie może.
Koło południa wybraliśmy się na rekonesans. Nasza dzielnica wyglądała spokojnie, ludzie nie sprawiali wrażenia jakoś szczególnie przejętych, zatem postanowiliśmy zapuścić się na przedmieścia. To zabawne, mieszkamy w centrum (właściwie to centrum akademickie, wszystkie prawie uniwersytety mają tutaj swoje siedziby, coś jak Grunwald we Wrocławiu), ale około trzydziestominutowy spacer wystarczy, żeby być za miastem, prawie u samego podnóża tych niesamowitych gór. Teraz kiedy spadł śnieg to wszystko wygląda jeszcze lepiej. Biszkek zimą jest co prawda bardziej przygnębiający, ale góry sprawiają wrażenie jeszcze bardziej tajemniczych i niedostępnych niż zwykle, co zdecydowanie uważam za fascynujące. Nie mogę się doczekać początku sezonu snowboardowego, będzie się działo.
Zanim jednak to nastąpi, poczekać trzeba nam na wyniki wyborów i rozwój sytuacji politycznej. Jako że nie przestaję być politologiem to nie mogłam sobie odpuścić i poszłam zobaczyć jak wygląda głosowanie. Zdziwiła mnie ilość policji i obserwatorów szukających nieprawidłowości. Chyba trochę im zamieszaliśmy w głowach, bo mimo że staraliśmy się nie wyglądać na obcokrajowców to chyba się nie udało, kilka uwag nam się po angielsku wyrwało i widzieliśmy jak patrzą na nas i odnotowują coś w swoich mrocznych zeszytach. Ciekawe czy wyglądamy bardziej jak młodzieżówka CIA czy KGB.
Samo głosowanie wygląda dużo bardziej chaotycznie niż u nas. Trzeba stać w dwóch czy trzech kolejkach których sensu nie pojmuję za nic, wszystko to trwa dosyć długo i wygląda, że nikt nad tym nie panuje. Niby są tutaj listy wyborców, ale mimo wszystko kciuk każdego głosującego zostaje pomazany specjalną farbą, żeby zapobiec głosowaniu w kilku miejscach. Cóż, może to nie jest szczyt wyrafinowania i technologii, ale w sumie proste rozwiązania są najlepsze.
Do wieczora już nic się nie wydarzyło, ale moment krytyczny będzie chyba dopiero około środy, kiedy poznamy oficjalne wyniki. Pozostaje zatem czekać.